Głównym celem wyjazdu była Aconcagua. Uznaliśmy, że wszystko inne będzie podyktowane tym, jak nam pójdzie na górze – co potrwało dwa tygodnie – tyle czasu spędziliśmy w parku. Mieliśmy plan atakować także Ojos de Salado, drugi najwyższy szczyt Ameryki Południowej i gdyby zostało trochę czasu – chcieliśmy pozwiedzać Argentynę czy Chile. A już najbardziej optymistyczny plan brał także pod uwagę Iguazu Falls, ale na to finalnie nie starczyło już miejsca.
Plan akcji górskiej:
- Wejście do Parku, dojście do Camp Confluencia. Wyjście aklimatyzacyjne na 3600 w kierunku Plaza Francia. Przewyższenie 2800 do 3600, zejście na 3400 i tam nocleg.
- Dojście do Base Camp Plaza de Mulas. Przewyższenie 3400 na 4400 i tam nocleg.
- Wyjście aklimatyzacyjne na 4750 i powrót do Mulas na 4400 i tam nocleg.
- Wejście aklimatyzacyjne do Camp Canada na 5080 i tam nocleg.
- Wejście do Nido de Condores 5500, a potem zejście do Plaza de Mulas na 440 i tam nocleg.
- Dzień restu w Plaza de Mulas i tam nocleg.
- Wejście do Nido de Condores 5500 i tam nocleg.
- Wejście do Camp Colera na 6000 i tam nocleg.
- Pobyt w Camp Colera 6000, akcja z Romanem.
- Atak szczytowy 6962, 24h akcji górskiej
- Dzień restu w Camp Colera, nocleg.
- Zejście do Mulas na 4400 i tam nocleg.
- Zejście do Penitentes 2800, wyjście z Parku, powrót wieczorem do Mendozy
Kilka słów o Maćku i Pawle
Pojechaliśmy we trzech: ja, Maciek i Paweł. Z Maćkiem byłem już na niejednym alpejskim szczycie, razem zdobyliśmy Dufourspitze, Matterhorn, Mont Blanc i Gran Paradiso. Paweł był pierwszy raz z nami na wyjeździe, ale miał już za sobą pobyt na wysokości – wspinał się powyżej 5k w Ameryce Łacińskiej.
Kilka słów o sprzęcie
Atakując Aconcaguę, trzeba pamiętać o niskiej temperaturze, silnym wietrze i długości ekspozycji na te niebezpieczne czynniki. Pod tym kątem przygotowaliśmy sprzęt, praktycznie każdy z nas musiał coś dokupić. Chłopaki kupili po nowym puchowym śpiworze do -20 stopni, Paweł sprawił sobie nowe buty Scarpa Phantom, nową kurtkę Marmotta. Do ogólnej listy sprzętu doszły nowe kuchenki, jedna gazowa Jetboil, jedna paliwowa MSR. Naszym głównym namiotem był mój nieśmiertelny Husky Flare, dodatkowo zabraliśmy także Colemana Rigel X2. Colemana rozstawiliśmy w bazie jako skrytka na bagaże – nie zabieraliśmy go powyżej Mulas.
Akcja górska
Od razu po dotarciu do Buenos Aires, wsiedliśmy do busa do Mendozy. Podróż tam trwała prawie 15 godzin, ale był to nocny rejs, wyspaliśmy się i rano mogliśmy cały dzień poświęcić na sprawy związane z pozwoleniem i agencją. Z tymi formalnościami nie ma problemu – wystarczy zapłacić – ale warto też pamiętać, że jest dużo taniej, jeśli weźmie się chociaż muła z którejś z agencji. W naszym przypadku rezerwacja jednego muła, który zabrał nasze 3 plecaki, kosztowała koło $200, ale dało to oszczędność na pozwoleniu wspinaczkowym rzędu $140 na głowę. No i byliśmy dzięki temu klientami największej agencji zaopatrującej obozy na Ance – Inka Expeditiones, a to też daje pewne korzyści, o których później. Termin ataku w lutym to tak zwany mid season. Oznacza to względnie dobre warunki do ataku. Nie jest to najlepszy okres – ten przypada na styczeń, ale luty jest przecież zaraz po nim. High season/mid season/low season są też rozróżniane w cenie pozwolenia. Dokładne informacje znajdują się na stronie parku na http://aconcagua.mendoza.gov.ar/.
Tego wieczoru zapakowaliśmy się w autobus do Los Penitentes. Na dworcu spotkaliśmy kolegę z polski – Czarka, który, jak się okazało, planował samotnie zaatakować Ankę. Od razu się zaprzyjaźniliśmy i co jakiś czas nasze drogi się krzyżowały gdzieś na górze. W Los Penitentes ostatni raz przespaliśmy się w normalnym łóżku w tanim hostelu, zjedliśmy normalny posiłek i wzięliśmy prysznic.
Następnego dnia rano odłożyliśmy wszystkie najcięższe rzeczy do magazynu, skąd miał je zabrać muł. Wyszło koło 60kg – tyle jeden z nich może zabrać na grzbiet na swoją trasę z Puenta del Inca na 2800, gdzie jest wejście do parku do Plaza de Mulas, głównej bazy na 4400 Myśmy tą trasę pokonali z jednym przystankiem – w Camp Confluencia na 3400. Przystanek jest obowiązkowy – z jednej strony ze względu na dużą odległość – do Plaza de Mulas jest ponad 25 km z tego miejsca. Drugim ważnym punktem jest pieczątka obozowego lekarza, takiego oficjalnego, parkowego. Bez takiej pieczątki na pozwoleniu nie można iść dalej. Bez aklimatyzacji, warto zatrzymać się jeden dzień dłużej i wyjść wyżej do Plaza Francia, skąd można podziwiać potężną ścianę południową Anki. Myśmy nie skorzystali z tej opcji, wyszliśmy tylko kilkaset metrów wyżej.
Kolejny dzień w zasadzie cały jest poświęcony na dotarcie do Mulas. Te 25km to naprawdę długo, zwłaszcza przy kilometrowym przewyższeniu, silnym wietrze, ale z drugiej strony palącym słońcu. Szliśmy w kurtkach, ale i tak nam spaliło dłonie… Nie wiem sam czy było bardziej 10 czy 30 stopni na tej trasie. Po drodze mijamy kilka razy rzekę Rio Horocones, czasem ją przekraczamy, wokół sporo niesamowitych szczytów, aż trafiło się nawet jakieś stare, zrujnowane schronisko. Nad tym wszystkim górowała Anka, której południowy wierzchołek był dobrze widoczny po naszej prawej stronie.
Plaza de Mulas to prawdziwa baza, Base Camp pełną parą. Jest tu ze 200 namiotów, drugie tyle osób zatrudniono jako obsługa. Czy to kucharze, czy to tragarze, czy to przewodnicy. Jeden malarz prowadzi tutaj najwyżej położoną galerię sztuki na świecie – Miguel Doura. Tutaj prysznic jest tańszy od dostępu do Internetu i a usługi transportu helikopterem są wpisane w regularny cennik. Podwiozą Cię niżej, wyżej, jak chcesz. Część ludzi jest klientami Agencji i oni mają na dzień dobry rozstawione namioty i im przyrządza się grilla, ale są i tacy, którzy przyjechali na własną rękę, rozstawili sobie namiot gdzieś na uboczu i po prostu czekają na dobrą pogodę. Nam grill nie był pisany, myśmy zapłacili tylko za muła w tej naszej agencji. No, ale, jako że byliśmy klientami Inca, agencja dawała nam też wodę, więc mieliśmy czym zalać ljofy. Doszliśmy na wieczór, więc od razu rozstawiliśmy namioty i poszliśmy spać. Następnego dnia pogoda nas nie rozpieszczała od początku. Zwiedziliśmy bazę, a potem wyszliśmy na pierwszą delikatną aklimatyzację, ale zaszliśmy tylko na 4750 ze względu na słabe warunki – wiało, śnieżyło, wszystko naraz.
Następny dzień nie był wcale lepszy, ale uznaliśmy, że się zahartujemy i dobrze zaaklimatyzujemy, jeśli udałoby nam się dotrzeć wyżej i przespać powyżej 5000 metrów. Na początku chcieliśmy dojść do Nido de Condores (5500), ale pogoda na tyle zweryfikowała nasze plany, że rozbiliśmy obóz w Camp Canada na 5080. Strasznie wiało, śnieżyca, niewielka widoczność i do tego zimno. A ja tymczasem przekroczyłem najwyższą wysokość na jakiej byłem – Blanc i jego 4800 zostały w tyle gdzieś po drodze i ledwo zauważyliśmy, że to się stało. Niebawem doszliśmy do Camp Canada. Ta noc była chyba najtrudniejszą moją zimową nocą spędzoną w namiocie. Po pierwsze rozstawienie namiotu chwilę trwało, trzeba było się naprawdę zebrać w sobie i skupić się na tym, żeby nic nie wywiało. Mówili, że tego dnia było w Plaza de Mulas -20 stopni, a byliśmy jeszcze 600m wyżej. Namiotem trzepotało jak nigdy, do tego zeszroniły się nam wentylatory. W którymś momencie wszystkich naraz jakby zaczęła głowa boleć, ale odpowiednio szybko się ogarnęliśmy i otworzyliśmy delikatnie drzwi z obu stron – na dole z jednej, na górze z drugiej. Taki patent na dobrą wentylację. Od razu się lepiej poczuliśmy. No magia, nie?
Gdy wstaliśmy rano, przywitała nas lampa. Piękna pogoda, zero chmur. Wszystko zostało wywiane razem z dniem wczorajszym. Noc rzeczywiście nie należała do najcieplejszych, ale przetrwaliśmy ją bez żadnego problemu. Pierwszy raz zobaczyliśmy okoliczne szczyty, wyglądało to cudnie. Zjedliśmy śniadanie i czym prędzej w górę – kontynuowaliśmy aklimatyzację. Zweryfikowaliśmy plan i chcieliśmy teraz dojść do Nido i tam spędzić z 1-2h, żeby poczuć to powietrze. Zostawiliśmy większość gratów w Canadzie i rura.
Szło się ciężko, ale w końcu dotarliśmy, czasy mieliśmy delikatnie lepsze niż te podane na mapie. Trasa wiodła cały czas tym samym, średnio nachylonym stokiem… całkiem monotonne to, ale z drugiej strony czuło się wzrastającą wysokość. Wokół wyłoniły się coraz lepsze widoki. Osobiście czułem też jak ta wysokość na mnie wpływa. Dochodząc do Nido było mi dość ciężko. Głowa mnie rozbolała i aż musiałem odsapnąć z 15 minut w Nido, dowodnić się, siąść i uspokoić.
Cały czas monitorowałem sobie poziom saturacji SpO2, który spadał wraz ze wzrostem wysokości. Tam w Nido spadł mi tego dnia do poziomu 86%. Nie była to zła wartość, bo docelowo na wysokości ok. 4000 powinien on wynosić 88%. Jednak dużo bardziej słuchałem mojego organizmu, który chciał zejść i odpocząć – ale wtedy się uspokoił. Po godzinie spędzonej w Nido, zaczęliśmy schodzić. Zabierając po drodze obozowisko z Camp Canada, zeszliśmy do samego Mulas. Pogoda akurat zaczynała się robić wyśmienita, prognozy parkowców sugerowały, że będzie się utrzymywać przez kilka ładnych dni – jedyne co, to silne wiatry w okolicy szczytu – ale to nie przeszkadzało wielu atakującym ekipom, które mijaliśmy na zejściu. Samo zejście trwało bardzo krótko.
Następny dzień to dzień zupełnego restu w Mulas. Taki dzień był nam zdecydowanie potrzebny, żeby aklimatyzacja zadziałała dobrze. Słoneczna pogoda bardzo w tym pomogła. To był też dzień przygotowań do następnego dnia, kiedy to mieliśmy wyruszyć już na atak szczytowy. To był też czas sprawdzenia całego sprzętu, przemyślenia co będzie niezbędne, a co niepotrzebne i jak to wszystko dobrze spakować. Przespacerowaliśmy się do starego, murowanego schroniska po drugiej stronie doliny – stamtąd można podziwiać świetny widok na wschodnią ścianę Anki. Widać ją w pełnej krasie.
Jak opuszczaliśmy Mulas, była w dalszym ciągu lampa, nastroje dobre. SpO2 unormowało się na sensownym poziomie ok. 90% i to też był pozytywny sygnał. Bez większych przeszkód doszliśmy do Nido de Condores, gdzie znów spotkaliśmy Czarka – który się aklimatyzował wyjściami jeszcze do Berlina. Czas wejścia do Nido był dobry – lepszy niż zakładane czasy na mapie. Po drodze minęliśmy też pozostałości po jeszcze jednym obozie – nieużywany i prawie nieznany – Camp Alaska na wysokości 5200 – 5300.
Nido to już sensowna wysokość. Jesteśmy już wtedy na wysokości większości okolicznych szczytów – albo wyżej. Sporo osób tutaj czeka dłużej na dobre warunki pogodowe. Tutaj stacjonuje przez cały sezon parkowiec. Tutaj znajduje się porządne lądowisko helikopterowe. Jak przyszliśmy – było więcej namiotów niż w Canadzie.
W Nido spędziliśmy jedną noc i poszliśmy dalej. Teraz mieliśmy dość krótki i łatwy kawałek, bo tylko do Camp Berlin albo Camp Colera, które były położone na 5980 albo 6000, ledwo 400-500 metrów powyżej Nido. Dzięki temu mogliśmy się z jednej strony wyspać, wyjść później, a i tak byliśmy dość wcześnie w następnym obozie. Taki luźny dzień był specjalnie zaplanowany – żebyśmy się nie męczyli i wypoczęli przed atakiem szczytowym następnego dnia.
Wyjścia powyżej Nido nazwałbym już poważnymi wyjściami. Poniżej to luz. W zasadzie nie ma jak się zgubić. Kursuje tyle ludzi, że w zasadzie w każdym momencie kogoś widzisz – jakąś sylwetkę na stoku. Idziesz jednym i tym samym stokiem przez cały czas. Jest jedno miejsce, koło Camp Alaska, kiedy widać zarówno flagę ze stacji parkowca w Nido i jednocześnie Mulas w oddali. To takie dość krzepiące widoki, człowiek nie czuje się taki odcięty od świata. Powyżej Nido jest inaczej. Jest trudniej, orientacja jest wymagająca, dochodzi do tego wysokość i tą wysokość odczuwa się dużo bardziej. Tym niemniej, pogoda była stabilna dobra, kolejne dni rokowały dobrze. Na szczycie miało być wietrznie, ale bez opadów.
Zgodnie z planem – doszliśmy do Camp Colera, gdzie było raptem kilka namiotów. Miejsca tam też nie ma aż tak dużo jak w Nido. Tam te widoki jeszcze bardziej się potęgują. Tak jak mówiłem – w Nido byliśmy powyżej okolicznych szczytów, a tutaj to już w ogóle. Lecimy samolotem. W chmurach, ponad chmurami. Tutaj zmienia się perspektywa. Horyzont jest tak niesamowicie daleko, że nie da się tego ogarnąć, uświadomić jak daleko wzrok sięga. Miałem wrażenie, że widać tam całą szerokość pasma Andów. W kierunku północnym ciągnęło się w nieskończoność, a z kolei tam gdzieś na zachodzie można było dostrzec wyrównanie terenu, tam się kończyły góry, tam gdzie Chile, może nawet już ocean. To jest widok, który zapamiętam do końca życia.
Zasnęliśmy wieczorem z planem ataku następnego dnia. Budzik na godzinę 4:00.
Incydent z Romkiem
Gdy wstaliśmy, wiało dość mocno, wręcz trzepało namiotem. Mieliśmy wątpliwości, czy to dobry dzień na atak szczytowy. Było jeszcze ciemno, więc wyszliśmy z namiotu, żeby zobaczyć, jak to wygląda – inne zespoły generalnie nie zbierały się do wyjścia, ale zauważyliśmy jakąś jedną czołówkę gdzieś w górze na drodze w górę. “No to, ktoś jednak idzie!”, stwierdziliśmy. Ale zaraz po chwili, entuzjazm opadł – ten ktoś szedł sam, do tego szedł w dół… No to nikt nie szedł w górę, ktoś tam tylko schodził z ataku dnia poprzedniego. To nie było zbyt optymistyczne, tym bardziej zaczęliśmy się zastanawiać czy atakować dzisiaj, z drugiej strony, zbyt długie przebywanie i nocowanie na takiej wysokości też nie będzie najlepszym pomysłem. Tak myślimy i myślimy, aż tu nagle Paweł mówi – ten ktoś puszcza sygnał SOS! Po chwili zastanowienia stwierdziłem, że no trzeba do niego iść, założyłem kurtkę i poszedłem w jego kierunku. Chłopaki zostali w namiocie. Nie był jakoś specjalnie daleko, ale dojście zajęło mi ze 20 minut. Jak doszedłem to zobaczyłem kolesia, który siedział na tyłku i czołgał się w dół. Wziąłem go pod ramię i razem zeszliśmy do Colery. Dogadaliśmy się w trakcie zejścia, okazało się, że jest to Polak, ma na imię Roman. Był wycieńczony. Herbata w termosie skończyła mu się już dawno. 12 godzin temu był na szczycie i przez ten cały czas schodził w dół. Jego ekipa gdzieś się zgubiła, być może już zeszła. Mówił, że ma obóz na 6300, ale… tam jest tylko jedna mała ruina schronu – Independencia, którą minął dużo, dużo wyżej.
Wiedziałem, że część z tego to brednie, bo różne rzeczy się mówi przy takim wycieńczeniu. Doszliśmy po prostu do Colery i położyłem Romka w namiocie ratunkowym – są takie w prawie każdym obozie, stałe, w których jest dużo cieplej, są generalnie solidniejsze niż wszystkie inne namioty, które przynoszą ze sobą andaniści. No i przede wszystkim – nie wiało. Zawinęliśmy go w NRCty, daliśmy dużo herbaty, daliśmy żele energetyczne i rozruszaliśmy palce. Nie był na szczęście odmrożony, ale to jeszcze nie był koniec, dalej mu to groziło. Zaczęliśmy akcję „ocieplania”, rozmasowaliśmy mu te nogi, ręce, cały czas z nim rozmawialiśmy. Wtedy też opowiedział nam całą historię ataku szczytowego – no i przede wszystkim to, dlaczego schodził sam. W końcu można było stwierdzić, że już się ogrzał. Gdzieś w okolicach południa, w obozie też znalazł się partner Romka, który nocował w namiocie obok – spał. No i proszę, jednak jego obóz nie było to 6300, a tuż obok.
Historia Romka jest niestety dużo bardziej skomplikowana. Z tego co mówił, atakował szczyt z kilkoma osobami. Pierwszym był poznany w Internecie partner, z którym umówił się na wyjazd, przyjechali tu razem, dzielili miejsce w namiocie. W czasie wejścia natomiast połączyli siły z „jakimś” zespołem rosyjsko-ukraińskim. Ci wchodzili większą ekipą, było ponoć 4-5 osób. W ten sposób wydawałoby się, że bezpieczniej. Okazało się jednak, że mają wolne tempo. Partner Romka stwierdził, że mógłby iść szybciej, odłączył się i pognał w przód. Jak się teraz okazało, doszedł na szczyt na 12 – najlepsza możliwa pora – po czym zszedł i o 15 był już w Colerze. Romek z tymi Ukraińcami dotarli na szczyt dopiero na 16. Mówią, że to już jest zbyt późna pora. Jeśli o 15 nie jesteś na szczycie – należy schodzić. Pół biedy z tą godziną – przy zejściu Ukraińcy wyciągnęli flaszki i zaczęli opijać sukces. Roman na szczęście nie chciał pić, ale trzymał się z boku. Później jego towarzysze podróży wpadli na jeszcze „lepszy” pomysł: patrząc na mapę uznali, że gdzieś tutaj można skrócić drogę do obozu – zboczyli z ustalonej ścieżki. Romek tego nie zrobił, ale w ten sposób pozostał sam. Schodził – ale miał wolne tempo – zejście zajęło mu dużo czasu, trwało to tak do momentu, kiedy po niego wyszedłem z Colery o tej 4 rano.
Całe to wydarzenie oczywiście rozwaliło nasze plany na jakikolwiek atak szczytowy tego dnia. To nadszarpnęło też nasze morale. To wydarzenie na szczęście skończyło się dobrze, ale widać jak pewne decyzje, podejmowane w trakcie wyjścia mogą wpłynąć na przebieg ataku. Splot wydarzeń mógł okazać się tragiczny, nie mamy wpływu na decyzje innych, a jednak może od nich sporo zależeć. Historia się zatacza, znów zespoły rozdzieliły się w czasie ataku, znów miało to niebezpieczne konsekwencje, jak na Broad Peaku, czy innych szczytach. Zgrany zespół to niestety podstawa.
Teraz jedyne co nam tak naprawdę pozostało to przeczekać do dnia następnego. Mieliśmy więc okazję jeszcze bardziej „odpocząć” na tej wysokości 6000.
Atak szczytowy
Następnego dnia wstaliśmy już bez takich przygód. Wstaliśmy około 5 rano i zaczęliśmy gotować wodę. Niestety… trwało to bardzo wolno. Gotowaliśmy stale do godziny 7 i nagotowaliśmy tylko 4,5 litra, czyli 1,5 na głowę. Wtedy podjęliśmy decyzję o wyjściu. Godzina 7 była taką graniczną godziną, po której lepiej nie wychodzić, bo jest zbyt duże niebezpieczeństwo opóźnienia całej akcji szczytowej.
Wyszliśmy żwawo, ale byliśmy jedynym zespołem, który wyruszył. Tymczasem w Colerze było 6-7 namiotów, niektórzy schodzili, ale byli też tacy, którzy zamierzali atakować. Pogoda była zadowalająca, słońce, lekki wiatr.
Po godzinie, dwóch atak wyglądał następująco – ja napierałem do przodu, moje tempo było szybsze od chłopaków. Widząc ile mamy do przejścia, bałem się, że możemy się po prostu opóźnić. Powinniśmy iść szybciej. Mimo to, nie można powiedzieć, że się rozdzieliliśmy, szliśmy cały czas razem. Chyba koło 12 doszliśmy od Independenci, czyli na 6300.
Stamtąd widać dokładnie drogę, która pozostała do pokonania. Widać tam kopułę szczytową, droga obiega ją z prawej strony i widać początek kuluaru, który kończy się niemiłym, kruchym żlebem – Canalettą. To jest tak naprawdę ten sam stok, którym się idzie z Mulas do Nido, ale droga omija jego najbardziej stromy odcinek właśnie przez Nido i Colerę/Berlin. Gdzieś tam pod Canalettą albo tuż pod nią, zobaczyliśmy ciało jakiegoś zmarłego wspinacza – leżał zawinięty w nosze ratunkowe, widać było, że ratownicy już tutaj byli i zrobili co mogli. Teren nie był też najłatwiejszy, więc podejrzewaliśmy, że pozostawiono je tutaj celowo. Później potwierdziliśmy to z ratownikami niżej – czekano na helikopter, który dopiero kolejnego dnia je zabrał.
Mnie osobiście to trochę zmroziło. Nie było innego zespołu, szliśmy sami, robiło się późno… Moje morale były co najmniej chwiejne, nie pędziłem już przed chłopakami. Dalej szliśmy wspólnie i nie oddalaliśmy się od siebie. Zaczęło się też chmurzyć.
Canaletta rzeczywiście była lipna. Idzie się powoli, kamienie wyjeżdżają, ciężko je obejść. Jest gdzieś jakaś ścieżka, która jest najczęściej chodzona, ale jakoś nam umknęła, dopiero przy zejściu trafiliśmy na sensowniejszy szlak. Za Canalettą, droga jest prosta, po grani. Z kolei ta grań pokazuje piękny widok na drugą stronę, na południowy szczyt. Ale też na otchłań południowej ściany.
Szczyt jest bardzo rozległy. Zmieściłoby się tam boisko piłkarskie, to taki lekko pochylony płaskowyż. Krzyż umieszczony w jednym konkretnym miejscu wyznacza to najwyższe. A więc… udało się. Zachmurzenie zwiększyło się na tyle, że żadnych widoków nie było, wszędzie dookoła chmury. Pogoda się zrobiła taka… niżowa. Nie było dużego wiatru, nie było bardzo zimno, jedyne co – chmurzyście i wietrznie. Spędziliśmy na szczycie jakiś kwadrans. Zdjęcia, krótki filmik, dwa słowa gratulacji… „No to schodzimy.” Było późno, na szczycie zameldowaliśmy się o 4 po południu.
Ja się źle poczułem. Bardzo źle. Zaczęło mi się kręcić w głowie na poważnie. Nie straciłem świadomości ani na chwilę, ale wydaje mi się, że zacząłem odczuwać pierwsze symptomy obrzęku mózgu spowodowanego wysokością. Aż chciało się usiąść i posiedzieć. Odpocząć. Czułem, że moje myślenie było „nieostre”. Chłopaki dali mi glukozę, przejęli przewodnictwo. To ja ciągle mówiłem, żebyśmy zwolnili, zrobili przerwę. Chłopaki mnie gonili i całe szczęście. Doszliśmy w ten sposób z powrotem do Independenci, na 6300. Tam zaczął padać śnieg, a my… pogubiliśmy drogę.
Zejście
W skrócie można powiedzieć, że tam, gdzie powinniśmy skręcić w lewo, skręciliśmy w prawo. Stało się to tuż pod Independecią. Padający śnieg zatarł trochę ścieżkę, więc nie była ona tak oczywista jak przy podejściu do góry. Na GPSie mieliśmy tylko wysokość, nie mieliśmy waypointa z Camp Colerą. Zaczęło się wtedy ściemniać.
W którymś momencie mogliśmy się rozejrzeć – wtedy każdy z nas stwierdził w swoim umyśle, że się pogubiliśmy. Mieliśmy pewien pomysł jak iść, ale za tą, czy inną skałą stwierdzaliśmy, że to nie jest to co myśleliśmy. W którymś momencie szliśmy stokiem i doszliśmy do granicy 6k. Teoretycznie na tym poziomie powinien być nasz obóz – Camp Colera, ale nigdzie dookoła go nie było. Jedyne co było to rozgwieżdżone niebo, stok, Anka za nami, jakieś góry przed nami. Noc trwała w najlepsze, szliśmy dalej „na czuja”.
W którymś momencie gdzieś niżej, zauważyłem jakiś obóz, jakieś namioty. Stwierdziłem, że być może doszliśmy już na drugą stronę Góry, może to któryś z obozów od strony Lodowca Polaków. Postanowiłem tam pójść, nie tracąc chłopaków z zasięgu wzroku. Jak tam doszedłem to okazało się, że to żadne namioty, tylko kamienie. Hmm… czyżbym miał omamy? No może były to jakieś platformy, na których kiedyś stały namioty, miałem takie wrażenie. Miejsce na obóz było dobre, duże rozległe, były chyba nawet pobudowane kamienne ściany do ochrony przed wiatrem – te, które buduje się obok namiotów. Być może więc ktoś kiedyś tam nocował, ale tym razem wiało pustką.
Im niżej się znajdowałem, tym lepiej się czułem. Po jakimś czasie, wróciłem do, tak jakby, pełnej sprawności umysłowej. Wydaje mi się, że to był czysty efekt wysokości, jaki się pojawił po moim – względnie szybkim wejściu w ataku szczytowym.
W którymś kolejnym momencie ogarnęliśmy dwie najważniejsze pozycje na mapie – naszą i Camp Colera. To nam dało względnie azymut, jakim z naszej pozycji mieliśmy iść, żeby dojść do obozu. Nie zostało nam w zasadzie nic innego, a i tak zrobiliśmy to zbyt późno – była ok. 3 rano. Poszliśmy tym azymutem i szło się bardzo ciężko. Na przełaj, przez pola lodowe, torując własną drogę. Bardzo nas to zmęczyło. Zaczęło pod koniec świtać. Ale w końcu dotarliśmy do obozu… od zupełnie innej strony. Była 7 rano. Tak wycieńczeni, ale już bezpieczni, padliśmy spać.
Po akcji szczytowej
Gdy położyliśmy się w namiocie, Maciek zdjął buty i rękawiczki, okazało się, że ma odmrożone palce, były czarne. Ja z Pawłem byliśmy owszem przemarznięci, ale bez odmrożeń. Od razu padło, że należało schodzić od razu, ale zmęczenie zagórowało – najpierw trzeba było się przespać. Niby przyszliśmy rano, ale spaliśmy… też do rana dnia następnego. Gdzieś w międzyczasie coś zjedliśmy.
Maciek z samego rana ruszył w dół – na lekko. Był pomysł, żeby wezwać helikopter, ale one rzadko zapuszczają się do Colery. Dobrym pomysłem było więc zejść do Nido, które było względnie niedaleko – tylko te 500 metrów, prosta droga i to w dół, a tam było regularne lądowisko. Wszystkie toboły zostawił nam, „my już to ogarniemy”, ale sam musiał się spieszyć, bo im dłużej przebywał na wysokości, tym gorzej dla odmrożeń. Dopiero tutaj się rozdzieliliśmy.
Zebranie obozu było mozolne, dalej, bo całym dniu restu, byliśmy osłabieni. Tym niemniej, udało się zebrać i zeszliśmy w dół. W Nido dowiedzieliśmy się, że helikopter nie zabrał Maćka – zszedł dalej do Mulas samemu. Nie pozostało nam nic innego jak napierać w dół. Niedaleko Mulas widzieliśmy startujący stamtąd helikopter – gdzieś koło 18-19. Padło takie stwierdzenie, że może on zabiera Maćka. Pamiętam też, że to było na tyle blisko, że widzieliśmy nasz namiot – ten mały Coleman i miałem wrażenie, że ktoś tam się porusza. Mogło mi się to wydawać, ale wszystko wskazywało na to, że dobrze się wydawało. Maćka w obozie już nie było, helikopter zabrał go do Puenta del Inca.
Dla nas było za późno, żeby ruszać w długą trasę do Puenta del Inca. Rozbiliśmy obóz i poszliśmy spać. Następnego dnia, bez zbędnej zwłoki, zapakowaliśmy toboły na muła i ruszyliśmy w drogę powrotną w dół.
Na zejściu poznaliśmy jeszcze jednego kolegę – Matt właśnie wracał z Anki, którą zdobił solo. Muszę przyznać, że zaimponował mi tym – nie brał muła, wszystko niósł na plecach. Nie miał żadnego kompana, żeby podzielić ciężar takich wspólnych rzeczy jak namiot, kuchenka. Był w świetnej formie, wyglądał dużo lepiej niż my… Razem załapaliśmy się na wieczornego busa do Mendozy i dopiero tam spotkaliśmy się z Maćkiem. Był już po wizycie u lekarza…
Wtedy mogliśmy powiedzieć, że wyprawa zakończona.