Dufourspitze

Drugi szczyt Alp – Dufurspitze – zaplanowaliśmy jako aklimatyzację przed głównym celem, jakim był Matterhorn. Naturalnym wyborem jest atak z Monte Rosa Hutte na 2800. Jest to świetny cel aklimatyzacyjny, dotarcie na szczyt jest całkiem łatwe, ale trwa dość długo. Dzięki temu dużo czasu spędzamy na całkiem dużej wysokości. Samo podejście do MRH trwa ze 7-8 godzin, więc poświęciliśmy na to jeden cały dzień. Stamtąd atak jest o drugiej, więc też bardzo wcześnie – wcześniej niż standardowe wyjście na Matterhorna.

Do tego można też połowę trasy zrobić pociągiem – kolejka jest na Gronergratt i w dość dużej części pokrywa się z trekkingiem. My zdecydowaliśmy się jednak na piechotę (powodem mogły być też całkiem drogie bilety – 30? 40? Oczywiście w CHF, zdaje się, że w jedną stronę. To spowodowało z drugiej strony, że na trasie jest bardzo dużo turystów. Taki, co to by byle najprościej zrobić zdjęcie z odbiciem Matterhorna w jeziorze Rifelsee.

Dojście do Monte Rosa Hutte wymaga przejścia przez Gornergletscher, jeden z największych lodowców w Alpach. Nie trwa to długo, ale nie można zapominać, że to lodowiec, a na takich bywają różne zasadzki. Szlak tuż za nim prowadzi już dokładnie na masyw Monte Rosa. Zaczyna się strome podejście pod samo schronisko. Dotarliśmy tam na wczesne po południe, a samo MRH jest kosmiczne, dosłownie, począwszy od samego budynku, aż do widoku na Matterhorn. Jest nawet hamak, żeby móc się tym wszystkim nacieszyć!

Mieliśmy sporo czasu, było jasno, przed 18. Zdążyliśmy właśnie na obiadokolację, a tuż po niej zdecydowaliśmy sie na rekonesans. Poszliśmy kawałek w górę, żeby zobaczyc jak się idzie jeszcze za dnia – będziemy atakować najciemniejszą porą dnia, a początek, do momentu dojścia do lodowca Monte Rosa jest, zgodnie z innymi relacjami, najbardziej mylący – Obere Plattje. I okazało się to prawdą.

Początek o 2 w nocy, wyjście jak najszybciej, zaraz po śniadaniu. Ciemno, idziemy na czołówkach, w miarę za jakimiś przewodnikiami z ich klientami. Gdzieś po drodze ich pogubilismy, sami pokluczyliśmy. Poszliśmy chyba jakimś bardziej niebezpiecznym progiem skalnym niż powinniśmy, ale po jakimś czasie dotarliśmy do granicy śniegu – zaczynał się lodowiec Monte Rosa. Ale bynajmniej nie było teraz „z górki”. Lodowiec oznacza szczeliny, a tych było w tym roku na Monte Rosie całkiem sporo. Trzeba było naprawdę uważać. Gdzieś po drodze zaczęło świtać, ale daleko było do ocieplenia – co więcej, mroźny poranek daje oczywistą przewagę na lodzie.

Wejście jest mozolne. Długie, męczące, ktoś powiedziałby, że monotonne. Jakoś tuż pod Sattelem zaczęło wiać – i to tak na poważnie. Wind chill factor zweryfikował wszystkie nasze warstwy odzieży, nawet Gore-Tex nie był w stanie zatrzymać tej wichury. Było zimno. A im wyżej tym gorzej. Tym bardziej wiało, tym jeszcze zimniej. Jedyna rada w tej sytuacji – jeśli nie chcesz zawracać – to zagęszczanie ruchów. Trzeba się ruszać, bo to pozwala utrzymać się w cieple, a im szybciej napierasz, tym szybciej wejdziesz i zejdziesz. Sattel jest taką pewną granicą, gdzie kończy się trekking, a zaczyna wspinaczka – stricte po grani. Albo jest to śnieg o nachyleniu 40 stopni, albo goła, skalna graniówka, z dwoma lufkami po obu stonach. Widoki też się tutaj zaczynają. Może nie widać wschodniej, epickiej ściany, ale w kierunku południowo zachodnim też się coś tam dzieje.

Stąd dość szybko można dojść do szczytu. Kopuła szczytowa jest bardzo wybitna. Wznosi się nad każdą górą w okolicy i to bardzo dobrze czuć. Piękny widok na Matterhorna, no i to może chmur na wschód… Cyknąłem kilka fotek – a w zasadzie wydawało mi się, że cyknąłem, bo aparat przemarzł i odmówił posłuszeństwa i lecieliśmy dalej. 50 metrów za wierzchołkiem znajduje się stanowisko zjazdow w stronę Nordendu. I to jest najszybsza droga zejścia – a o taką nam właśnie chodziło. Byliśmy przemarznięci, wszystko przez ten wiatr.

Ze zjazdami jest zawsze trochę babrania. Niby tylko trzy długości liny – raptem 150 metrów, a tu trzeba przewiązać, najpierw jedzie jeden, drugi, potem trzeci i tak czas leci. Jest sporo czekania i to w ekspozycji. Przy tak dużym wietrze, nie była to przyjemność. Z jaką nieskrytą radością wylądowaliśmy na przełęczy między Dufourem a Nordendem! Ba, Tomek natychmiast poleciał niżej, bo dopiero tam przestało wiać.

Dopiero tam, poczulismy sie bezpiecznie, na trochę większym luzie. Mogliśmy sobie pozwolić na przebranie się, odsapnięcie, zjedzenie czegoś, napicie się. Jedyny problem jaki został to szczeliny u podstawy lodowca. Trochę czasu nam zajęło znalezienie dobrej drogi, ale wszystko przebiegło po naszej myśli.

W Monte Rosa Hutte postanowiliśmy zostać jeszcze jedną noc. Prognozy na Matta nie wyglądały najlepiej, a my zasługiwaliśmy na dzień restu, który można połączyć z dniem aklimatyzacyjnym. Lepiej restować na wysokości, na 2800 w MRH, niż na samym dole, w Zermatt, na 1600 – zwłaszcza, że zrobiliśmy najwyższy szczyt w okolicy bez żadnej aklimatyzacji.

Co prawda następnego dnia dopadła mnie jakaś biegunkowa odmiana choroby wysokościowej… ale z pomocą kolejki dałem rady dotrzeć do Zermatt…