Część południowa: Conca – Vizzavona

Czerwiec 2021

W drugiej połowie czerwca 2021 roku spotkaliśmy się z Maćkiem i Romanem w Borgo, niedaleko Bastii. Nie lecieliśmy wszyscy razem z Warszawy, bo Maciek ostatnie tygodnie spędzał w Bonn, w Niemczech. Odrobina koordynacji i spotkanie nastąpiło tuż po lądowaniu na francuskiej Korsyce

GR20 to bardzo dobrze znany szlak długodystansowy Europy, nazywany czasem najtrudniejszym, który liczy sobie około 180km, trawersujący Korsykę z północnego zachodu do południowego wschodu. Bardzo popularny, bardzo dobrze oznakowany, bardzo dobrze wydeptany i bardzo dobrze zaopatrzony. Na trasie jest sporo baz noclegowych, gdzie można wynająć namiot, zjeść obiadokolację, kupić jakieś zapasy i wziąć prysznic, i bardzo często jest to gorący prysznic. Nie jest więc tak dziko – jesteśmy w końcu we Francji, to ciągle Europa Zachodnia, ale z drugiej strony przez zdecydowanie większą część szlaku jesteśmy w lesie, w górach, z dala od dróg asfaltowych i samochodów. Infrastruktura bardzo pomaga i to w zasadzie dzięki niej można ten cały dystans przejść dość szybko. Są ludzie, którzy ten szlak biegną w 4-5 dni, nie nosząc ze sobą nic poza 6 litrowym plecakiem biegowym – oni w pełni polegają na posiłkach i namiotach na campach. Z drugiej strony, zdecydowana większość hikerów to ludzie którzy wypełniają swoje plecaki – trochę jedzenia i własny lekki namiot. Wtedy jest też dużo taniej. My byliśmy właśnie jedną z takich ekip.

Większość osób atakuje ten szlak od północy i idzie na południe. Tak na dobrą sprawę nie wiadomo czemu ten kierunek został przyjęty za podstawowy. Może dlatego, że najtrudniejsze jest wtedy na początku i szybko mamy to z głowy. My zdecydowaliśmy się uderzyć od południa, od małego miasteczka Conca, głównie z dwóch przyczyn: po pierwsze – będziemy mieli słońce głównie na plecach i nie będzie nas ono razić prosto w oczy przez większą część dnia. Po drugie, jak już dotrzemy do tej trudniejszej północy, pewnie zjemy większość naszego jedzenia i plecaki będą lżejsze. No i teraz jestem zdania, że to rzeczywiście lepszy pomysł. Słońce z tyłu to taki mały szczegół, który sprawia, że wszystko co widzimy na szlaku jest dużo lepiej oświetlone i nie musimy mrużyć oczu jak to wszystko podziwiamy.

Lądując w Bastii, która jest na północnym wschodzie, musieliśmy przetransportować się na południe, wzdłuż wybrzeża. No i na szczęście, w Borgo, tuż koło hipermarketu, gdzie dokupiliśmy ostatnie szturmżarcie i trail-mixy, znajduje się przystanek autobusowy, z którego można dojechać do Porto Vecchio, największego miasta na południowym wschodzie Korsyki. Taxi do Conca, gdzie startuje GR20, kosztowała stamtąd… 80€, ale za Vana Mercedesa, a więc klasa premium. Korsyka to generalnie droga zabawa, trzeba o tym pamiętać.

Zanim zaczęliśmy hike, musieliśmy rozwiązać jeszcze jeden problem. W związku z tym, że trwał okres covidowy, kiedy to najróżniejsze obostrzenia był w mocy, a nie wszyscy byli zaszczepieni, musieliśmy jeszcze przetestować Maćka – bo tak mu powiedzieli przy wyjściu z samolotu. Zdecydowaliśmy, że tak na wszelki wypadek, powinniśmy zrobić tak jak powiedzieli. Niestety wypadło to w niedzielę i w związku z tym mieliśmy lekkie spóźnienie jeśli chodzi o nasze spotkanie z trailem. Koniec końców, wyglądało to tak, że w sobotę wieczorem po przylocie mogliśmy tylko pojechać na południe, następnego dnia była niedziela, więc nikt nie robił żadnych testów i musieliśmy poczekać do poniedziałku. Takim sposobem, po porannym negatywnym wyniku Maćka, mogliśmy uderzyć do trailheada.

No i zaczął się marsz. Dość szybko przywitały nas również piękne górskie widoki oraz majaczące gdzieś na horyzoncie morze. Pierwsze dni są trudniejsze – tego można było się spodziewać, bo z dość niskiego poziomu nad poziomem morza, około 350 m.n.p.m wchodzimy gdzieś na prawie 1200 na Col de Bavella. Potem następnego dnia już wskakujemy na powyżej 2000 przy Monte Incudine. Kolejne dni to trzymanie się wysokości raczej w okolicach 1200 i powyżej, aż do Vizzavony – która jest w połowie całego traila. To jest jeden z piękniejszych elementów tego szlaku – przez zdecydowaną większość utrzymujemy się na dość dużej wysokości nad poziomem morza.

Pierwszy dzień nas dość mocno wypruł, ale mieliśmy sporo zapału i jakoś się tym nie przejmowaliśmy. Uznaliśmy, że to takie wejście w rytm wędrówki. Cały dzień marszu z plecakiem, jeszcze jest dużo jedzenia na plecach, dużo nowości i sporo przerw na zdjęcia i filmy. Gdy dotarliśmy do pierwszego miejsca na nocleg – Refuge Paliri – było jeszcze wcześnie i stwierdziliśmy, że możemy lecieć dalej. Tam powstała tradycja Coli na trasie GR20 – która później w niektórych przypadkach przerodziła się w tradycję Oranginy. Taka zimna puszka Coli albo Oranginy była bardzo ale to bardzo orzeźwiająca na tym letnim, śródziemnomorskim skwarze. Chyba na każdym przystanku, kiedy można było taką puszkę kupić – to kupowaliśmy.

Ten upał dawał nam w kość od początku. Myśleliśmy, że nie jest to najgorszy czas na wyprawę, ale połowa czerwca jest niebezpiecznie blisko najgorętszych okresów w roku, jakie mają miejsce w tym śródziemnomorskim klimacie. A tutaj całe dnie spędzaliśmy na słońcu, wędrując z dość ciężkim plecakiem. Temperatura oscylowała gdzieś w okolicy 35 stopni w dzień i ze 30 w nocy. Tak było w Porto Vecchio. Dopiero kiedy wyszliśmy wyżej, można było liczyć na jakikolwiek chłód wynikający z samej wysokości. Chłód to stwierdzenie może trochę na wyrost – było po prostu jakkolwiek znośnie. Dlatego też, docierając na te wyższe wysokości czuliśmy ulgę.

Pod koniec pierwszego dnia, kiedy zaczynało się już ściemniać, dotarliśmy do Col de Bavella. Weszliśmy na pewniaka. Gdzieś tu zaraz będzie pole namiotowe, według naszego planu tutaj jest jakaś asfaltówka, miasteczko i schronisko. No i wyszło, że jest to raczej pensjonat, w którym nie ma miejsc i nie przyjmują na przysłowiową podłogę. Okazało się, że w ogóle w Bavelli nie ma campingu. Miny nam trochę zbladły i zaczęliśmy iść powoli dalej. Znaleźliśmy ostatecznie jakiś inny, pusty pensjonacik, którego właściciele nas przyjęli, chociaż widać było, że nie do końca spodziewali się wizyty. Na szczęście, dostaliśmy tam pokój z łóżkami w jakiejś piwnicy i trzydaniowy posiłek za 40 euro. Co więcej, nawet okazało się, że jeden z kucharzy mówi po angielsku – bo reszta to nie bardzo. To, co najbardziej zapamiętam to widok na pobliskie góry. No piękne. Poza tym to ten pokój w piwnicy, z oknem na palety puszek z colą. Jak teraz o tym myślę, to stwierdzam, że mieliśmy szczęście. Najpierw euforia, bo dotarliśmy, potem strach, bo to nie ma gdzie spać, a koniec końców okazało się, że jest gdzie spać i nawet dostaliśmy niemały posiłek w dobrej cenie.

Następny dzień był lepszy. Po przyjemnym śniadaniu, na tarasie z widokiem na góry, ruszyliśmy mocnym krokiem. Bardziej rozgrzani, wpadliśmy w wędrówkowy rytm dużo szybciej niż poprzedniego dnia. Tuż za Bavellą znajduje się pierwszy poważniejszy szczyt na trasie, Punta di u Pargulu, o wysokości 1785m. Ale na niego nie weszliśmy. Główny szlak GR20 omija ten szczyt. Na górę wchodzi się wariantem, którym można skrócić nieco trasę, ale my zdecydowaliśmy się pójść drogą oryginalną. A nawet idąc drogą oryginalną, mogliśmy podziwiać ciągnące się prawie po horyzont lasy – w kierunku południowo-zachodnim. Po obejściu tego masywu, dość szybko doszliśmy do Refuge d’Asinau, na wysokości około 1500. To jest dobre miejsce na mały odpoczynek, bo zaraz za nim zaczyna się ostre podejście na Monte Incudine, które ma 2134m. To pierwszy dwutysięcznik na drodze i zdecydowanie czuć jego wysokość, góruje nad wszystkim co było wcześniej, za nami. Dotarliśmy na przełęcz na 2021m i tam mieliśmy znów wybór jednego z dwóch wariantów GR20. Droga na zachód wiodła poprzez Refuge de Croci i potem dalej koło Refuge de Matalza – to była droga trochę dłuższa i schodząca dużo bardziej w niziny, niż drugi wariant, który szedł bezpośrednio przez Monte Incudine. Zostawiwszy przełęcz, znowu zeszliśmy na 1300-1700, więc tereny znów zaczęły być bardziej zielone, mijaliśmy więcej drzew – czy nawet lasów. Minęliśmy też nasz pierwszy większy płat śniegu. Tym niemniej zmęczenie spowodowało, że rozstawiliśmy namiot w Refuge de Croci. I w sumie nie żałuję tego wyboru. Ten zachód słońca, którego tam doświadczyliśmy, był najlepszym zachodem słońca na Korsyce. No może poza jednym, na półwyspie Capo Rosso, ale o nim później. Kolory były fenomenalne. Wyższe szczyty widoczne na horyzoncie potęgowały poczucie tej przestrzeni, którą przemierzaliśmy.

W czasie fotografowania tego wspaniałego zachodu słońca zdarzyła się niemała tragedia. Otóż, wpadł mi paproch pod obiektyw. Prosto na matrycę aparatu. Ale sam nie wiem jak to mogło się zdarzyć, bo ani razu nie zdjąłem obiektywu. Ale cóż, kolejne zdjęcia były obarczone czarną plamką. Na szczęście była ona dużo mniej widoczna na filmach. A ja tymczasem nie miałem ze sobą żadnego zestawu do czyszczenia matrycy.

Następnego dnia czekał nas sześciogodzinny hike do Refuge d’Usciolu. Ta trasa wiodła przez piękną grań, łącząc szczyty o wysokości 1800-1900m. Te widoki dookoła były niezapomniane, a dodatkowo kontrastowały warunki po jednej i po drugiej stronie. Od strony zachodniej, niebo było przejrzyste, widoczność na wiele kilometrów, a w dole, rozsiane po całej dolinie, znajdowały się małe – aż chciałoby się powiedzieć włoskie – miasteczka. Ale jesteśmy we Francji! Cała Korsyka jest taka. Jest to Francja, ale dużo bardziej pasuje ona do włoskiego krajobrazu. Z drugiej strony grani – morze chmur ograniczało widoczność do może 50 metrów. Szlak z kolei został poprowadzony raz jedną, raz drugą stroną. W takich warunkach wędrowaliśmy przez dobre siedem godzin, co nas dość mocno wypruło. I tego się nie spodziewaliśmy. Dotarliśmy do Usciolu jakoś w okolicy 14 i jak zobaczyliśmy, że do następnego Refuge jest kolejne sześć godzin, to stwierdziliśmy, że ten dzień będzie zbyt mocny. Zdecydowaliśmy się już tam pozostać i to był taki pierwszy sygnał, że możemy nie dać rady w założonym czasie. Planowaliśmy tego dnia połączyć te dwa fragmenty i dotrzeć dużo dalej. Niestety – nastąpiło przesilenie. Poprzednie dni to były hike’i po dziesięć godzin wędrówki każdego dnia. Tutaj miało wskoczyć trzynaście? Tym razem spasowaliśmy i stwierdziliśmy, że lepiej będzie odpocząć. A Usciolu było campem położonym wyjątkowo malowniczo – chociaż zupełnie inaczej niż Croci. Tamto znajdowało się w zasadzie na nizinach, a tutaj camp wpasował się w skarpę, zasięg telefoniczny znajdował się na jednym konkretnym kamieniu, a namiot można było usytuować w jednym z wielu zakamarków, z dala od innych ludzi – których w Usciolu było niemało.

Temat ludzi to kolejny interesujący temat, związany z GR20. Jest ich dużo. W każdym Refugio znajdziemy około 50-100 osób. Na szlaku mija się kogoś co około dziesięć minut, a to w zasadzie bardzo często, jak na dwustukilometrowy kawałek w górach. To jest bardzo zatłoczone miejsce! Zdecydowanie – to bez cienia wątpliwości najbardziej popularny szlak długodystansowy na jakim byłem i zaryzykowałbym stwierdzenie, że to jeden z najpopularniejszych w Europie, obok Tour du Mont Blanc czy Haute Route. To ma swoje konsekwencje. Gdybym szedł ten cały kawał drogi samemu, to czułbym się zupełnie inaczej. Widziałem bardzo dużo ludzi, którzy szli z północy i byli to bardzo różni ludzie – raz była to osoba starsza, raz osoba trochę tęższa. Nie mam z tym żadnego problemu, wręcz cieszę się, że górskie wędrowanie przyciąga tyle osób. Tym niemniej, dało mi to pewien obraz jak wyglądać musi szlak na północnej – tej trudniejszej – części i utwierdzało mnie to w przekonaniu, że nie może to być takie złe, jak to niektórzy mówili.

Spotkaliśmy sporo osób, które mówiły, że raki to ekwipunek absolutnie obowiązkowy. Spotykaliśmy jednocześnie parę innych osób, które mówiły, że trzeba po prostu uważać i nie ma co się przejmować. Z drugiej strony tuż przed wyjazdem słyszeliśmy, że w wyższych partiach gór, w okolicy Monte Cinto, można znaleźć śnieg, ale miał on topnieć. Miało być go coraz mniej – to był kolejny powód ataku z południa – tydzień więcej na wytopienie tego śniegu, który tam ciągle zalegał. No i, według wstępnych szacunków, trochę go stopniało, ale jeszcze nie wszystko. I pewnie jak my będziemy iść, to nie stopnieje do końca. Ci wszyscy ludzie, którzy nas mijali zasiali nam ziarno niepewności. Tak czy siak, teraz nie mogliśmy nic zrobić, ewentualne modyfikacje planu mogły mieć miejsce dopiero w połowie – w Vizzavonie.

Następny etap to niezbyt długi kawałek, trwający około 6 godzin, który wiódł w dalszym ciągu tą samą granią, którą pokonywaliśmy przed Usciolu. Muszę przyznać, że ten fragment zlał mi się w jedno z tym co było poprzedniego dnia. Wędrowaliśmy w dalszym ciągu tym samym grzbietem, minęliśmy kilka pokaźnych szczytów o wysokościach gdzieś w okolicy 1900-2000, między innymi: Monte Formicula, Punta Bianca, Punta della Capella czy też Punta di u Prati. Przy tym ostatnim znaleźliśmy nawet małe Refugio – de Prati, przy którym ponownie jacyś turyści nas postraszyli, że potrzebujemy koniecznie raków na północy. Podobno nawet niektórzy idący z północy sprzedają w Vizzavonie swoje raki tym, którzy idą od południa. No nic, wpadliśmy w lekką konsternację, dopiliśmy kolkę i Oranginę, i poszliśmy w dalszą drogę. Po tych całych sześciu godzinach dotarliśmy do Col de Verde, jednej z większych przełęczy na południowej części trasy i to był koniec tego dnia. „Zielona przełęcz” leży gdzieś na 1200-1300, jest tam dość ważna droga asfaltowa, mają świetne, absolutnie świetne steki na obiadokolację (trzeba niestety trafić), gęste zalesienie powoduje, że jest przyjemnie chłodno, a po polu namiotowym biegają świnie. Takie wielkie łaciate świnie.

Tutaj poznałem podczas obiadu kilka osób, które biegły całą trasę. Chcieli ją pokonać w 5-6 dni, prawie codziennie robiąc maraton po górach. Mieli absolutne minimum sprzętu, jedynie biegową kamizelkę i w pełni wykorzystywali to, co oferują Refugia. Taki wyczyn jest rzeczywiście imponujący, ale z drugiej strony przemyślałem, czy sam chciałbym przebiec taki kawałek. To czy fizycznie byłbym w stanie to jedna kwestia, ale druga – czy w ogóle bym chciał tak szybko biec przez te tereny. Całą trasę dokumentowałem aparatem dość dobrze. Starałem się znaleźć jakieś fajne ujęcia, gdzie tu drona puścić i to wszystko kosztowało czas, ale dało pewną perspektywę na GRa, jakiej bym nie miał, gdybym po prostu śmignął byle szybciej. Nie przyjechałem tu bić rekordy prędkości, ale raczej doświadczyć tego wszystkiego, co oferuje ten GR.

Kolejnego dnia dotarliśmy do Vizzavony. Był to więc ostatni dzień na południowej części traila i jak się okazało – jeden z dłuższych, bo prawie trzydziestokilometrowy. Pokonaliśmy to w te jedenaście godzin i muszę przyznać, że tempo było nienaganne, a i profil trasy nie taki straszny jak na poprzednich dniach – pokonaliśmy w pionie tylko 500-600 metrów w górę. Minęliśmy Monte Renoso, najwyższy szczyt południowej części wyspy, ale nie mieliśmy w planie na niego wchodzić. Obowiązkowa przerwa na Oranginę miała miejsce w Capanelle.

Prawda jest jednak taka, że psychicznie byliśmy dość mocno zmęczeni, co więcej byliśmy zastraszeni, że ta północ może się okazać trudniejsza niż zakładaliśmy. Zwłaszcza, że po południowej czuliśmy zmęczenie w nogach. Ten cały dzień okazał się na tyle trudny, że Maciek i Roman krzyknęli, że trzeba zrobić rest day. Akurat Vizzavona to teoretycznie większy sklep, gdzie można zrobić jakieś zapasy – ale akurat z tej opcji nikt nie chciał korzystać. Podejście było raczej takie, żebyśmy nieśli mniej rzeczy i polegali dalej na jedzeniu schroniskowym. Wyjdzie drożej, ale zniwelujemy trochę to zmęczenie spowodowane noszeniem cięższego plecaka. Z drugiej strony, Vizzavona to także stacja kolejki, gdzie można dojechać do innych większych miast Korsyki – włącznie ze stolicą wyspy, czyli Ajaccio. Tam można znaleźć jakieś większe sklepy – także sportowe, gdzie będziemy mogli kupić raki. Tak też zrobiliśmy. Znaleźliśmy sklep Decathlon i kupiliśmy co trzeba. To znaczy, Maciek i Roman kupili po parze raków.

Dla mnie ten dzień restowy był niestety wyrokiem. Nie mogłem pozwolić sobie na więcej dni zwłoki, zwłaszcza, że plan na kolejne dni został maksymalnie wydłużony i chłopaki stwierdzili, że musimy iść tą część północną nie w planowane 5-6 dni, a w 9 dni, żeby był czas na rest. To by oznaczało, że nie zdążę na lot powrotny, a na to nie mogłem sobie pozwolić ze względu na bardzo ważną wizytę u lekarza. Wtedy też nie przyszło mi do głowy, żeby pójść kilka dni i zrezygnować później, w trakcie, bo po prostu nie miałem wiedzy czy są takie łatwe wycofy.

Pozostało mi w tej sytuacji kilka rzeczy: znalazłem jakiś wcześniejszy lot i przespacerowałem się z chłopakami do przełęczy pod Monte d’Oro, szczytem o wysokości prawie 2400, górującym nad Vizzavoną. Notabene – szczyt zdobywało się bardzo fajnie. Jest to szczyt wybitny, wielki i wtedy – zupełnie pusty. Zdobywałem go samemu i to dało mu bardzo dużo uroku. Nie znałem za dobrze trasy więc musiałem ją samemu znaleźć. Normalnie eksploracja.

Zostało mi jeszcze jedno. W Decathlonie kupiłem także przewodnik po innych szlakach pieszych Korsyki – tych mniejszych, krótszych, nie tak epickich jak GR20. To był strzał w dziesiątkę. Znalazłem bardzo krótki, dziesięciokilometrowy szlak na półwysep Capo Rosso, który opadał imponującymi skalnymi ścianami do morza. Na końcu półwyspu znajdowała się mała wieża Torra di Turghiu. Poszedłem tam sam i na wieży, pod gołym niebem, otoczony z trzech stron morzem, spędziłem najkrótszą noc roku. To było moje pożegnanie z Korsyką i zwieńczenie tego wyjazdu. Nie ukończyłem najważniejszego GR20, ale mam dzięki temu do czego wracać, a przy okazji poznałem się na Korsyce. Nie jest to tylko jeden szlak, cała wyspa ma pełno najróżniejszych miejsc, które są warte od

wiedzenia. To sprawia, że na pewno wrócę i to nie tylko, żeby dokończyć tą północną część.

 

Część północna: Vizzavona – Calenzana

Wrzesień 2022

Po roku wróciłem. Chyba za bardzo wspominałem, chyba za bardzo nakręciłem się na część północną. Tym razem byłem sam, więc to był solo hike. W pewnym sensie chciałem przetestować siebie na takiej większej wycieczce, ale też polegać tylko na sobie – a nie na innych. Wyjazd na własnych zasadach okazał się zupełnie inny i pod pewnymi względami lepszy, a pod innymi gorszy.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *