Gros Morne

Większość turystów przyjeżdża tutaj przepłynąć się łódką po Western Brook Pond – największym z fjordowych jezior i zdecydowanie najbardziej efektownym. To tutaj znajdziemy te wysokie i strome urwiska skalne, które wpadają prosto do jeziora. Podczas dwugodzinnego rejsu mijamy wiele wodospadów, mijamy słynnego Tinmana z Czarnoksiężnika z Krainy Oz. Widok jest obłędny. Woda jest krystaliczna. Okolica daje poczucie zagłębiania się w całkowicie dziką naturę, absolutnie nie tkniętą przez człowieka. 

Nakręciliśmy się z Danielem na ten Park Narodowy, leżący na zachodnim brzegu Nowej Fundlandii, i to nakręcenie mogło wynikać z faktu takich, a nie innych procedur jakie nas spotkały w Visitor Center. Zasadniczo weszliśmy do środka, takie dwa zwykłe bambusy, brudne, zarośnięte i śmierdzące – przejechaliśmy właśnie przecież całą trasę z Montrealu, przez Sept-Iles, Labrador City, Goose Bay i Blanc Sablon. Pani spojrzała na nas z politowaniem i zapytała co byśmy chcieli. My na to, że chcielibyśmy ten 3-4 dniowy hike Long Range coś tam. A ona mocno zdziwiona mówi, że do tego to się trzeba przygotować, to tak ad hoc to nikogo nie puszczają. A my, że jesteśmy przygotowani i że czytaliśmy, i że co mamy zrobić. No to zaczęła… 

Dostaliśmy taki test do wypełnienia ze znajomości obsługi mapy i kompasu – bo tam przecież dzicz, nie ma nawet szlaków. Na Long Range Traverse należy iść na azymut, jak teren puszcza albo jak łosie chodzą. I to tak będąc całkowicie poważnym, czasem taka wydeptana ścieżka przez łosia może sporo pomóc. W zasadzie kończył się sezon na tego typu eskapady, żadna inna ekipa nie byla zaplanowała. Końcówka października to przecież środek jesieni, klimat tu jest taki, że dużo szybciej robi się dużo zimniej. W samym Visitor Center też wiało pustkami. 

Dostaliśmy też beacon, który po naciśnięciu wzywa służby ratownicze z helikopterem. No pełna profeska. Dbają o turystów. 

Jest jeszcze checklista sprzętu. Mieliśmy wszystko – zasadniczo. Kilka szczegółów ominęliśmy, ale pomyśleliśmy – co będziemy denerwować Panią Ranger. To akurat był czas kiedy byliśmy w trasie przez większą część ostatniego kwartału, więc takie rzeczy jak brak stelaża do namiotu to w zasadzie drobnostki. 

Long Range Traverse wiedzie od północy na południe. Zaczyna się na końcu Western Brook Pond, tam następuje wejście w dzicz i należy się przedostać kilkadziesiąt kilometrów na południe, zakończenie jest koło szczytu Gros Morne, drugiego najwyższego na wyspie, który liczy koło 800m. Po drodze znajduje się kilka miejsc, w których sugerowane jest nocować. To kwestia bezpieczeństwa. Jeśli przez 5 dni nie dajemy znaku zycia, to są pierwsze miejsca, gdzie beda nas szukać. Na początku i końcu znajduje się parking i plan jest generalnie taki, że należy w jednym miejscu zostawić samochód, a na drugie podjechać taksówką, bo generalnie nie kursują żadne busy. My trochę poskąpiliśmy na taksówkę. Zostawiliśmy samochód na początku i stwierdziliśmy, że wrócimy stopem. Tacy z nas optymiści! 

Oczywiście tego nie powiedzieliśmy Pani Ranger. Ale dała w końcu permit, musieliśmy się tylko z rana zgłosić, żeby dostać papierek i dowiedzieć się czy uda jej się przekazać wszelkie informacje dla szefa łódki, która nas miała odstawić na koniec fjordu. W zasadzie wszystko było przygotowane. 

Dojście do przystani z parkingu jest widowiskowe. Idzie się po kładce na mokradłach, a w tle majaczą wysokie klify Western Brook Pond. Mokradła w sumie mają tam sens, bo to udowadnia, że kiedyś fjord był połączony z morzem. 

Wycieczka łódką trwa normalnie około 2 godziny… Chyba, że planujesz płynąć w jedną stronę. Tak, my z Danielem byliśmy jedynymi z tych wariatów tego dnia. Podczas tego rejsu stwierdziłem, że naprawdę warto wybrać się choćby na ten rejs. Tak jak na początku pisałem – im dalej płynęliśmy, tym większe miałem poczucie zagłębiania się w najczystszą, najdzikszą, najbardziej dziewiczą naturę w jaką miałem okazję się zagłębiać. Mieliśmy świadomość, że dalej nie ma nic, co niosłoby znamiona jakiejkolwiek cywilizacji. Wszystko co było potrzebne na te kilka dni, było zapakowane w dwa średniej wielkości plecaki. Niektórzy by powiedzieli, że wręcz małe plecaki. 

Ziomek z łódki właśnie to powiedział; nie pamiętał kiedy ostatnio kogoś wypuścił na Long Range Traverse z tak małym bagażem. Pozostali turyści nas serdecznie pożegnali – tego się nie spodziewałem, ot taka zwykła serdeczność względem nieznajomych jest dość niespotykana z mojego doświadczenia. Aż mi się dziwnie zrobiło jak odpłynęli. Zostaliśmy sami. Zapadła cisza. No ale co tu dużo mówić. Przyjechaliśmy tutaj z Danielem właśnie po to. 

Od początku było dziwnie trudno. Po naszych obu stronach były klify, mogliśmy iść tylko przeciwnie do fjordu, a w zasadzie jego przedłużeniem, po woli gramoląc się w górę. To była jedyna droga żeby wejść wyżej, ponad te klify. Było jakieś wczesne popołudnie. 

Na początku dało się znaleźć nawet jakąś małą ścieżkę – bo przecież wszystkie ekipy zaczynają z tego miejsca. Problem w tym, że ona się urywała, było chyba kilka wariantów wejścia i przez to można się było pogubić. Musieliśmy tylko pamiętać, że generalny kierunek wiódł przeciwnie do fjordu. Na dole wszystko było zalesione. Gdzieś po drodze minęliśmy duży wodospad, a niewiele powyżej niego wyszliśmy na większy skalny płaskowyż. To tam znaleźliśmy to, czego szukaliśmy… Akurat zachodziło słońce, gdzieś za Western Brook Pondem. Ten widok z pocztówek, znak rozpoznawczy Gros Morne’a. Nigdy go nie zapomnę. 

Z tego miejsca zaczął się jazz. Las się kończył, roślinność była dużo bardziej skąpa. Teren był otwarty, pofalowany, poprzecinany jeziorami. Ścieżka wtopiła się w trawę, w te wrzosowiska. Gdzie powinniśmy iść? Hmm, no gdzieś tam. A przy okazji zaczynało się ściemniać. 

Wtedy doszła do mnie pustka, która nas otaczała. Pusto – znaczy nie ma ludzi, żadnej cywilizacji. Dzika przyroda jest, i to w pełnej okazałości. Gdzieś tam w oddali dostrzegliśmy parę łosi. Jakoś nam się udało dojść do pierwszego miejsca na camping – była to zbudowana platforma na namiot. Przydała się. Zwłaszcza, kiedy nie mieliśmy tego pałąka do rozstawienia namiotu. Zapowiadała się pogodna, gwiaździsta noc, pojawił się księżyc. Zapadł zmrok. 

Kuchenka akurat była sprawna, więc upichciliśmy coś do jedzenia. Zajęliśmy się normalnymi obozowymi czynnościami. Z campu, usytuowanego na jednym wzgórzu, było widać jezioro i akurat nad nim lśnił księżyc. Jego odbicie od tafli wody dawało choć trochę więcej światła. Ależ to była romantyczna atmosfera. 

Wtenczas – jakby to moja babcia powiedziała – usłyszeliśmy jakieś ryki. Coś się poruszyło w krzakach. Coś ryknęło jakby bliżej. Od razu zerwaliśmy się na równe nogi. Pech chciał, że chyba wtedy nie miałem spodni, bo je suszyłem. Szukaliśmy czegokolwiek, ale czołówka nie mogła się przebić przez te chaszcze. A ryk był naprawdę głośny. To musiał być jakiś jeleń, czy kolejny łoś. Ryk się nasilał, wreszcie coś się poruszyło na ścieżce, którą następnego dnia mieliśmy pójść dalej. Wybiegła stamtąd klępa – samica łosia. Jak nas zobaczyła, ze światłem czołówki, rozbity namiot, ja bez spodni – musiała sie nieźle przestraszyć. My z resztą też się przestraszyliśmy. Była jakieś 5 metrów od nas i gdyby się nie ogarnęła mogłaby wbiec prosto w nas albo nasz namiot, rozbity prowizorycznie tuż obok. Ale stanęła bokiem i popatrzyła na nas jednym okiem. Była na pewno zestresowana, bo wyglądało na to, że gonił ją jakiś brutal. Cóż, takie rzeczy dzieją się jesienią. 

Po paru sekundach obróciła się w miejscu i zawróciła. Pobiegła tam skąd przyszła, a my słyszeliśmy kolejne ryki i szamotaniny. 

Staliśmy jak wryci, ale nie było za bardzo co robić – tylko słuchać i być przygotowanym jakby któreś z nich zechciało znów wbiec nam do campu. Ale w sumie i tak nic byśmy nie mogli zrobić. 

Na szczęście usłyszeliśmy plusk, jakby z oddali, z tego jeziora, na które roztaczał się ten magiczny widok. I po chwili ujrzeliśmy jego niegrzecznego samca – płynął w poprzek jeziora. Akurat przez to lśniące odbicie księżyca. Nie zamącił wcale wody. Płynął spokojnie i dzięki temu widzieliśmy jego piękne, ogromne poroże. Pierwszy raz widziałem wtedy samca łosia z takim okazałym porożem. Tego widoku też nie zapomnę do końca życia. 

Ponieważ awanturnik przepłynął na drugą stronę jeziora, biedna klępa mogła odetchnąć. Ryki się skończyły, sytuacja się uspokoiła i opanowała. Po jakimś czasie z nas również zeszły emocje. Udało się zasnąć. Koniec dnia pierwszego naszego hike’u. No nieźle. Ciekawe co będzie następnego dnia. 

Przywitała nas dobra, słoneczna pogoda i niesamowity spokój. Cały czas byliśmy odcięci od cywilizacji. Cisza po horyzont i kto wie jak daleko dalej. Zebraliśmy obóz i bez zbędnej zwłoki udaliśmy się w dalszą drogę. Teren był dużo bardziej płaski, mimo, że poprzecinany cały czas jakimiś pagórkami. Co jakiś czas las się trafił, ale przeważały jednak wrzosowiska i kępy krzaków. 

Spotkaliśmy jakiś inny zespół, ale im się wyraźnie nie spieszyło. Jeden ziomek już nie pierwszy raz był tutaj. Co jakiś czas wracał na ten sam szlak i upajał się naturą. Obaj byli lokalesami z Nowej Fundlandii. Chwilę powędrowaliśmy razem, ale po jakimś czasie nasze drogi się rozeszły. Zeszły się natomiast w Norris Point, po zakończeniu szlaku, kiedy poszliśmy na burgera z łosia – ot taka lokalna specjalność. Coś w końcu muszą robić z tą stale rosnącą populacją łosia, która była tak wysoka, że zwierzęta te zaczęły stanowić zagrożenie dla samochodów. Mówię śmiertelnie poważnie, nawet my mijaliśmy łosia jadąc samochodem przez nowofundlandzkie szosy.  

Ten dzień nie obfitował w takie emocje jak poprzedni. Szliśmy wzdłuż szczytu fjordu, z pięknym widokiem w dół fjodu – czy też kolejnego jeziora, bo to znów – kiedyś był fjord, jak Western Brook Pond. 

Większość dnia po prostu przemaszerowaliśmy. Podziwialiśmy naturę i nie daliśmy rady zliczyć wszystkich jezior jakie mijaliśmy po drodze. W którymś momencie musieliśmy przeprawić się przez rzekę z dość silnym nurtem – ale jakoś się udało i nawet nie zamoczyliśmy plecaków. 

Pogoda zaczęła się też psuć. Wiedzieliśmy, że czeka nas jeszcze jeden nocleg, ale chyba pogubiliśmy się jeśli chodzi o te platformy campingowe. No to rozbiliśmy obóz między jakimś głazem a drzewem. No i to był fatalny nocleg. Bez platformy, byliśmy na grząskiej ziemi. Bez pałąka, więc namiot prawie leżał. Do tego zaczęło padać. Aż nawet myśleliśmy, czy by nie podejść do naszych nowo poznanych znajomych zapytać, czy mają jakiś pomysł na brak pałąka. Ostatecznie nie poszliśmy i przemęczyliśmy się całą noc. To był ostatni nocleg w tym namiocie w takim stanie. (2020 – Następny miał miejsce jakieś 3 lata później, kiedy dotarł nowy, zamówiony przeze mnie komplet pałąków.) 

Ostatni dzień to była formalność. Zostało jakieś 10km i ten dystans miał być wydłużony o wejście na Gros Morne’a. Niestety, to się nie udało. Czasem jest tak, że góra nie puszcza, bo bogowie w postaci arktycznych zajęcy nie puszczą do swojego królestwa. Tak było i tym razem. Całego Gros Morne’a spowiła mgła i w ogóle nie widzieliśmy szczytu. Mimo, że ma on zaledwie 800m wysokości… 

Niedługo później dotarliśmy do wyjścia z parku, gdzie miał na nas czekać samochód, który tak na prawdę nie czekał, bo poskąpiliśmy na taxi. Myśleliśmy, że Nowofundlandczycy znają pojęcie autostopu. Może i znają, ale niechętnie z niego korzystają. Cieżko było coś złapać, staliśmy chyba 2h, ale udało się. Dotarliśmy do samochodu, gdzie za oknem zauważyliśmy notatkę, że jakiś dobry człowiek dopompował nam opony. A tego się nie spodziewałem. Niechętnie zabierają na stopa, ale w głębi duszy dobrzy ludzie. 

Podobnie z burgerem z łosia. Byliśmy tak głodni, że bardzo nam smakował. Hm. Burger z łosia. Do dzisiaj zastanawiam się, dlaczego tak mi smakuje, mimo, że miał on lekki posmak bagna.