Dolina Yosemite jest fenomenalna. Wyjeżdżając z tunelu Wawona na Tunnel View, wszystko staje się jasne. Po co przyjeżdżasz, co chcesz zobaczyć – już wiesz, że jesteś na miejscu. Half Dome, El Capitan, wodospad Bridalveil. Cały ten ogrom jest pokazany w całości już przy słynnej, głównej bramie doliny. Po tym uderzeniu, aż chce się pojechać dalej, wskoczyć w to wszystko. Każdy, kto tutaj przyjeżdża zaczyna od tego miejsca, niewiele osób tak naprawdę wchodzi z innych stron. W zasadzie inne sensowne drogi to szlaki turystyczne. Można na przykład dojść tutaj z Parku Narodowego Sekwoi czerwonym szlakiem Johna Miura, jednym z najsłynniejszych, długodystansowych szlaków pieszych w Ameryce.
Spotkaliśmy na drodze kogoś, kto właśnie zaczynał z Doliny tym szlakiem – dziewczyna poratowała nas filtrem do wody, który – jak się okazuje – jest tutaj niezbędny. Każdy, kto pije wodę ze strumyka dostaje biegunki, czy innych chorób, ponoć bardzo niewielu się temu opiera. My – zabraliśmy tylko kilka tabletek uzdatniających. Stanowczo za mało – to podstawowy problem, ale też one były po prostu niepraktyczne. Ale nie wyprzedajmy faktów.
Po kilku fotach przy Tunnel View, zjechaliśmy do Visitor Center i powiedzieliśmy bez owijania w bawełnę: „Chcemy wejść na Half Dome’a”. Maciek i Daniel, z którymi byliśmy akurat na tripie po Parkach Narodowych na zachodzie Stanów byli tam ze mną. Jeszcze przed przylotem planowaliśmy konkretnie zwiedzić Parki – zwłaszcza te, w naszych oczach najlepsze, chociażby Yosemite. Tak więc, pani Ranger zrobiła duże oczy, spytała, czy wiemy, na co się piszemy, czy mamy wystarczająco dużo czasu i potrzebny sprzęt biwakowy. Wilderness Permit na Half Dome’a kosztuje $5 za osobę (stan na 2012). Każdy nocleg w wildernessie trzeba uzgodnić z Rangerami, zasadniczo nie ma z tym problemu. Trasa musi być znana, jesteśmy wpisani w księdze wyjść. Nie są to sztywne zasady – zawsze może coś pójść nie tak, ale warto trzymać się planu. Rangerzy wtedy dobry ogląd na sytuację, w razie wypadku są w stanie szybko obliczyć gdzie pacjent się znajduje, jak zaplanować akcję ratunkową.
Start spod Sentinel Dome, szlak wbija się tam prosto w górę. Podejście jest duże i strome, po drodze można spotkać sporo turystów; idąc koło jednego dziadka – old-timera – wraz z wnukami, natrafiliśmy na misia z dwoma młodymi. Nie interesował się nami, szedł kawałek po szlaku, potem znalazły jakieś owoce leśne i zeszły gdzieś w krzaki. Takie spotkania z misiami to lubię.
Pierwszym przystankiem był Glacier Point, położony ponad, kilometr wyżej (tego podejścia to naprawdę było sporo). Tutaj można załadować jeszcze ostatnie zapasy, tutaj jest duże Visitor Center, tutaj można dojechać samochodem. W zasadzie – można nawet stąd zacząć, – ale nie chcieliśmy iść na taką łatwiznę. Za to widok stąd jest równie fenomenalny, co przy Tunnelu, pierwszy raz zobaczyliśmy Yosemite z góry, z progu doliny.
Tutaj coś mnie zaczęło brać – jakaś choroba. Nie mam pojęcia, co to było – może odwodnienie? Upał był niemiłosierny, środek lata, temperatura wysoka. Do tego podejście było dość wyczerpujące. Czułem się zmęczony i nie miałem tyle siły, ile zazwyczaj mam w takich sytuacjach. Było to widać po moich oczach. Ale na tym etapie nie myślałem jeszcze, że może się zdarzyć cokolwiek złego, tutaj w sklepie kupiliśmy dodatkową butelkę wody i wio dalej. Maciek i Daniel nie byli chyba tak zmęczeni jak ja.
Stamtąd czekał nas hike do miejsca noclegu. Dome’a nie robi się jednego dnia, chyba, że jesteś Alexem Honnoldem. Zgodnie z ustaleniami z Rangerami – doszliśmy do Little Yosemite Valley i rozbiliśmy tam obóz. Idąc bezpośrednio z doliny, trzeba mniej więcej obejść całą kopułę od południa, wyznaczone miejsce jest po drugiej stronie Half Dome’a. Następnego dnia atak od wschodu, najbardziej wypłaszczonej jego części. Było sporo ludzi – trochę namiotów tu czy tam. Większość szła na szczyt Dome’a po tzw. Kablach. Tak samo z resztą jak i my. Ja padałem, czułem się coraz gorzej. Nie było to przeziębienie, raczej jakaś infekcja. Przyszedłem i leżałem w namiocie cały wieczór. Zastanawiałem się, co mogło mi się stać i przyszło mi do głowy tylko jakieś zatrucie, wysokość albo odwodnienie. Słońce grzało bardzo mocno. Wydawało mi się, że piłem wystarczająco dużo, ale może to i tak było za mało. Teraz, jak patrzę na to, co się działo i stało, to uznaj, że to odwodnienie – i to chyba największe zagrożenie na szlaku o tej porze. Ba, schodząc przecież zabrakło nam wody.
To właśnie tutaj, w Little Yosemite Valley znaleźliśmy dobrą duszę – dziewczynę, która użyczyła nam swojego elektronicznego uzdatniacza do wody. Działał dużo szybciej niż nasze tabletki. Wrzucając tabletkę, trzeba było czekać kilka godzin (?!) na uzdatnienie wody z rzeki. Ten elektroniczny robił to w 15 minut. Dziewczyna zaczynała właśnie szlak Johna Miura. Mam nadzieję, że jej się udało zrobić całą trasę, pozdro! A nawet nie pamiętam jak się nazywała J.
Następnego dnia spotkaliśmy się twarzą w twarz z celem podróży. „Kable” ciągną się przez całą kopułę od dołu, do samej góry. Bez nich wejście byłoby niemożliwe dla normalnego turysty. Ta skała była po prostu zbyt stroma, nachylenie dochodzi tam do 45 stopni gołej granitowej skały. No naprawdę, zostaje metoda na glonojada. Próbowałem sobie wyobrazić wejście bez ułatwień w czasie wejścia, ale człowiekowi się to momentalnie odechciewa.
Tutaj największym zagrożeniem jest kolejka. Dzięki stopniom i poręczom można wbiec na szczyt w 10-15 minut. Niestety, znajdzie się ktoś wolniejszy z przodu, a wyprzedzanie to dość ciężki manewr w takich warunkach. Wejście na samą kopułę zajęło nam dobrą godzinę. Half Dome wyrasta niemal z nikąd, granitowa kopuła tylko z jednej strony zakończona jest urwiskiem – wprost do doliny Yosemite. Z każdej innej strony jest po prostu mocno nachylona. Te 45 stopni od strony Kabli, to najmniej nachylona strona i jedyna dostępna dla turystów.
Dochodząc do szczytu kopuła staje się coraz bardziej płaska. Ciężko znaleźć jakieś jedno miejsce, kiedy można powiedzieć, że to jest szczyt – chyba, że to będzie moment zakończenia poręczy. Jesteśmy wtedy już na tyle blisko, że można swobodnie chodzić.
Szczyt jest rozległy. Każdy znajdzie miejsce dla siebie, ba można się nawet poopalać. Można się przespacerować dookoła – trzeba tylko uważać, żeby zwyczajnie nie zacząć się zsuwać. Z trzech stron, szczyt dość łagodnie przechodzi w pochyłe, granitowe ściany. Najbardziej fotogeniczne jest oczywiście ujęcie urwiska – spojrzenie prosto w dół może zupełnie zmienić perspektywę. Tam już nic pochyłego nie ma. Można rzucić kamień i spadnie prosto na dno doliny. Pewnie obije się o którąś z sosen pod ścianą.
Zejście odbywa się tą samą drogą – ruch na Kablach jest dwukierunkowy. Jeszcze tego samego dnia doszliśmy na dół do namiotu, minęliśmy obozowisko za Half Dome’m, ale tak długie i tak szybkie zejście kosztowało nas sporo sił. Jedyne co pamiętam po tym szaleńczym marszu to jakieś All You Can Eat, które znaleźliśmy następnego dnia.