Matterhorn

Szliśmy pod górę w mieszanych nastrojach. Osobiście byłem nie przekonany co do ataku – Matt był cały w chmurach. Gdzieś po drodze do Schwarzsee spotkaliśmy kilka osób, które schodziły z wczorajszego ataku – zawrócili przy Solvayu. W Hörnli Hütte prawie się to ziściło, bo zabrakło dla nas miejsc. Byliśmy przygotowani na te 150 franciszków, ale brak miejsc to coś, czego nie przeskoczymy. Gdzieś na szlaku widać było, że jakieś cwaniaki nocowały gdzieś niedaleko w kolebie – na to też nie byliśmy przygotowani. Jedyna szansa była 800 metrów niżej i 2 godziny temu w Hotelu Schwarzsee, gdzie można dojechać kolejką z Zermatt. Tak też zrobiliśmy. Bilans był następujący: 50 Franków na osobę w kieszeni, pobudka 2 godziny wcześniej i drałowanie tego dystansu w środku nocy. Chcieliśmy wyruszyć jednocześnie z innymi atakującymi z Hörnli. Z Hörnli nie można wyjść wcześnije niż o 4, więc na godzinę 4 musimy być na miejscu. Ze Schwarzsee, trzeba założyć ze 2 godziny, plus śniadanie. No i jakiś zapas na wszelki wypadek. Wstalismy o 00:30.

I w zasadzie to niezły pomysł, bo w Schwarzsee mają naprawdę wygodne łóżka!

Zaczęło się w ciemności. Śniadanie przygotowane w środku nocy, więc można wstawać o której się chce. Myśmy zdecydowali się na wyjście jakoś o 1:20, żeby mieć pewność, że będziemy przed czasem (z Hörnli można wychodzić dopiero o 4, nie wcześniej, bo klienci z przewodnikami mają pierwszeństwo, taka sprawiedliwość). Jak wyszliśmy było ciemno, jak stanęliśmy pod Hörnli było ciemno, jak ustawiliśmy się pod wejście w ścianę też było ciemno. No i Maciek zgubił czołówkę. Jakaś taka dziwna nerwówka zapanowała, ale szybko się uspokoiliśmy w kolejce.

Start trwał długo: był albo wolny, albo byliśmy tak skupieni. Droga w górę była w zasadzie prosta, szło się za ekipą z przodu, nie sposób zgubić drogę. Z drugiej strony to chyba naturalne, że się dłuży – wejście granią na szczyt to około 1700 m w linii prostej, z czego w pionie pokonujemy około 1200 m. Ten początek jest bardzo ciężko zarejestrować ze względu na ciemności. Czołówka nie daje pełnego obrazu, tylko jego skrawek. Nie trzeba też szukać dobrej drogi, bo to zadane odwalają przewodnicy z przodu, którzy znają górę na pamięć. Sporo trudności można w ten sposób ominąć, bo szukanie drogi w początkowym fragmencie, do Solvaya, czy do siodełka, może być problematyczne i czasochłonne. A strata czasu na takiej długiej i szybkiej drodze może być ryzykowna. ‎Szczególnie tego doświadczyliśmy przy zejsciu.

Zaczęło świtać gdzieś na 3500-3600, całkiem sporo przed Solvayem, który jest na 4000. Kilka ekip nas wyprzedziło, ale też widzieliśmy przestraszonych turystów, których przewodnicy sprowadzali, bo góra ich przerosła. Peleton się tutaj wydłużył, każda ekipa szła swoim tempem, bliskość innych nie była już taka oczywista.

Recepta na ten odcinek jest prosta: idziemy ledwo widoczną drogą, raczej ścianą wschodnią, nieraz wchodząc na główną grań. Czeluść północnej ściany raz w czasie zagląda nam w oczy. Trudności stałe, jest oczywiście stromo i trzeba uważać, ale nie są one specjalnie wymagające pod względem technicznym. To po prostu długo trwa i trzeba być na to przygotowanym kondycyjnie. W ten sposób dochodzimy do Solvaya, na 4003 m.

Warto tam zrobić mały rest i spojrzeć na zegarek (tutaj nie może być zbyt późno, musi być rano), chociaż po samym schronie nie można niczego oczekiwać.  Ot, dziura, uratuje życie tym, którzy bez niej by zginęli, ale tym, którzy żyją i mają się dobrze, to niespecjalnie przypada do gustu. Teoretycznie przy Solvayu jest ta ‚Płyta Moseleya’, ale wzrostu trudności absolutnie nie poczułem. Chyba żaden z chłopaków tego nie poczuł.
Ja z kolei coś innego wtedy poczułem. Kondycję. Znam siebie, znam moje ciało i moje możliwości. Jeśli jeszcze nie byliśmy wtedy na szczycie, a ja się czułem tak jak się czułem i wiedziałem, że góra trochę mnie przerasta. Gdybym był sam, to bym zawrócił. Z resztą, niektórzy już wtedy nas mijali idąc z powrotem w dół. Oni dali radę już wejść i byli prawie w połowie drogi w dół. Jeszcze wtedy miałem sporo siły, ale wiedząc ile jeszcze trzeba schodzić, wiedziałem, że sam chyba nie dałbym rady, byłbym totalnie wyczerpany. Oczywiście powiedziałem o tym chłopakom, ale o zawracaniu nie było mowy. Cóż, powiedziałem tylko, że będą musieli mnie ciągnąć. Jak się później okazało, miałem rację, bo rzeczywiście kondycyjnie nie dawałem rady, chyba najczęściej krzyczałem później o przerwę.

W każdym razie szliśmy dalej. Tempo w dalszym ciągu było wolne, do tego tuż nad siodełkiem, w szczytowej piramidzie jest trochę lin poręczowych, które uławiają zadanie przy co trudniejszych momentach. Tam było trochę śniegu, trochę lodu – ale na tyle mało, że obeszło się bez czasochłonnego procesu zakładania raków. Tam było też kilka korków – na poręczówce mógł być jeden zespół, czy to wchodzący, czy to schodzący. No, ale były dzięki temu momenty, żeby odsapnąć. W zasadzie mogliśmy sobie też na to pozwolić, bo utrzymywała się cały czas dobra pogoda.

Nie wiedziałem, że tuż pod szczytem znajduje się statua św. Bernarda, patrona alpinistów. Otóż była. Św. Bernard pogratulował nam wejścia jako pierwszy i życzył bezpiecznego powrotu do domu. Tuż za nim widać grań szczytową w niemal całej okazałości. Jest wręcz w zasięgu ręki. Ciężko uwierzyć w pierwszej chwili, że to już.

Na szczycie, jak to na szczytach, pobyt nie jest zbyt rozwleczony. Kilka zdjęc, kilka kostek czekolady, kilka słów zamienionych – i już trzeba było spadać. Było koło 10:20, wejście zajęło nam ze Schwarzsee jakieś 9-10 godzin, wliczając przystanek i kolejkę przy Hörnli. Wejście pod koniec lipca jest najlepszą możliwą porą na wejście. Śniegu jest bardzo mało, szczyt nie jest nim w pełni pokryty, a to się zdarza tylko w samym środku lata – i musi być kilka dobrych dni wcześniej. Co rusz tam pada, nawet o takiej porze, bo jak z kolei byliśmy na Dufourze kilka dni wcześniej, to zauważyliśmy jeden poważny opad na Matterhornie.

Droga w dół była równie trudna. Tym razem nie tylko chodziło o kondycję. Wracaliśmy we trójkę, nie było zbyt wiele innych zespołów. Raz w czas kogoś się mijało albo ktoś ciebie wyprzedzał, ale to nie było tak, że szło się w grupie, jak przy podejściu. Orientacja w terenie spoczywała wyłącznie na nas i – tak jak w wyższych partiach, nad Solvayem, to droga jest w miarę oczywista – tak poniżej schronu zaczynało się kluczenie – im niżej tym gorsze. Kilka razy tak się pogubiliśmy, że trzeba było zjechać w jakieś mniej znane tereny, z jakichś taśm z czasów Whympera.

W końcu – do Hörnli zawitaliśmy w okolicy 17:40. Czas nie jest rewelacyjny, oj nie. Jest co poprawiać. Mimo wszystko taka pora była na tyle odpowiednia, żeby uderzyć na sam dół – no i tak też zrobiliśmy. Po nocy, ale w końcu dotarliśmy do Zermatt…