Wyjazd na najwyższy szczyt Alp wpasowaliśmy trochę rzutem na taśmę. Z jednej strony ja kończyłem dwa dni wcześniej pierwszą połówkę Ironmana w Gdyni, z drugiej strony musieliśmy zdążyć na wieczór kawalerski Maćka. Niby tylko dwie osoby, a jednak obie mają swoje 3 grosze komplikacji do dorzucenia. Daliśmy sobie tydzień czasu – to ze sporym zapasem na wypadek złej pogody. Wyjazd we wtorek wieczorem też nie należał do najpopularniejszych, bo mogliśmy wykorzystać tylko jeden weekend. Z drugiej strony wyjazd wieczorem okazał się świetnym pomysłem – przez pełną ograniczeń Polskę jechaliśmy w nocy, a gdy zaczynało świtać, to przekraczaliśmy granice do Niemiec, gdzie… Nie ma ograniczeń nawet w środku dnia.
Dojechaliśmy na popołudnie do Chamonix – a właściwie do Les Houches, skąd startują wszystkie szlaki na klasyczną, francuską drogę na szczyt. Najpierw Visitor Center – tam dowiedzieliśmy się gdzie znajduje się jedyny camping w Les Houches, gdzie jest carrefour na jakiegoś resupply’a i gdzie startują szlaki piesze na górę. No i oczywiście pogoda – ta z kolei zapowiadała się rewelacyjnie, cały tydzień lampy. Prognoza na jakiekolwiek chmury i opady przypadała na następny wtorek – dzień naszego wyjazdu.
Co tu dużo mówić – przepakowaliśmy się i uderzyliśmy w śpiwory. Następnego dnia wstaliśmy o godzinie na tyle sensownej, że punkt 9:00 byliśmy gotowi do wyruszenia na szlak, z zaparkowanym samochodem pod Le Prarion (długookresowy parking).
Les Houches jest na około 1000 metrach nad poziomem morza. Zgodnie z planem, chcieliśmy dojść do Tete Rousse, małego lodowca, obok którego znajduje się schronisko o tej samej nazwie. Tam tez można rozbijać namioty i w trosce o bezpieczeństwo tego małego lodowca, zbudowano infrastrukturę pod prawdziwy Base Camp – jest śmietnik i są toalety. Droga jest dość długa i mozolna, ale nie można się temu dziwić – Tete Rousse jest na 3200. Z każdym metrem wyżej, znajdujemy coraz lepsze widoki na dolinę z Chamonix, czy to na Aiguille du Midi. Blanka to ani widu, ani słychu. Co dopiero Blanka, nawet Gouter hen daleko. Idąc w górę z drugiej strony mijamy kolejkę pełną turystów, którzy jadą sobie na najwyższą stację kolejki przy Nid d’Aigle na 2300. Tam już coś się zaczyna dziać. Aiguille du Bionnassay razem ze swoimi lodowcami jest niebezpiecznie blisko i wygląda groźnie. Stamtąd do Tete Rousse jest jeszcze sporo turystów, którzy chcą liznąć trochę lodowca, ale zdecydowana większość przyjeżdża tutaj na krótki hike. Tutaj też większość ekip atakujących Blanka wychodzi z kolejki – Ci, którzy ułatwiają sobie dojazd. Jest generalnie tłoczno aż do samego Tete Rousse.
Tutaj już roślinność też się zmienia. Tu już nie ma lasów, ledwo krzaki. Jeśli wcześniej go nie było, to na tym odcinku na pewno zetkniemy się ze śniegiem. W ten sposób dochodzimy do lodowca Tete Rousse. Niedaleko znajduje się schronisko ze wszelkimi wygodami – włącznie z piwem za 8€ (o ile dobrze pamiętam). Noclegi też są dla iluśtam osób za ileśtam €. Ale nas to nie interesowało – poszliśmy tam, żeby się spytać, gdzie jest to pole namiotowe, bo na pierwszy rzut oka go nie widać. Okazało się, że trzeba pójść trochę dalej, trochę wyżej. Ale w końcu je znaleźliśmy. Dojście tutaj – na totalnym luzie, z zapasem siły i ze zbyt ciężkimi plecakami (napakowałem dużo za dużo rzeczy… po co ja właściwie wziąłem selfie sticka?) zajęło nam 9 godzin. Jakoś na wieczór, na godzinę 18 byliśmy na miejscu. Znaleźliśmy miejsce na namiot, przepakowaliśmy się na lekko i zjedliśmy po ljofie.
Teraz zastanawialiśmy się co dalej. Kurcze pogoda była. Trochę naszło chmur, ale zasadniczo było w porządku. Kolejny dzień zapowiadał się dobrze pod tym względem. Jutro atak? Rekonesans? Z jednej strony jak będzie dobry dzień, aż głupio go marnować na rekonesans. Z drugiej strony, nasza aklimatyzacja sprowadzała się do przejazdu Aurisem przez przełęcz Forclaz na 1500m, dzień wcześniej. No marnować dnia na pewno nie ma sensu, także postanowiliśmy wstać rano i spróbować wyjść razem z atakującymi – czyli pobudka o 2 rano z wyjściem o 3 rano. Pójdziemy wyżej i zobaczymy jak będzie z pogodą i naszymi głowami. Najwyżej zawrócimy i potraktujemy to jak rekonesans. Rifugio Gouter było w zasięgu wzroku. Blisko, ale jednak pół kilometra wyżej. A cel? O ciaa, to półtorej… To jak z zera na Forclaz znowu…
A, no i jeszcze niesławny Kuluar. Kuluar Śmierci, Grand Couloir du Rolling Stones, czyli 50 metrowy trawers w poprzek 500 metrowego kuluaru, który bardziej kruchy być nie mógł. Jest tuż nad nami i straszy wszystkich, którzy śpią w namiotach w Tete Rousse Base Camp. Orkiestra gra wieczorem, kiedy to wszystko jest rozmarznięte i kamienie latają niczym na autostradzie. Porównanie jest wbrew pozorom trafne, bo nieraz jakiś samochód tamtędy zjedzie. No zdecydowanie więcej jest oczywiście lodówek, ale dobrze wiemy, że zabić to mogłaby tam równie dobrze piłka tenisowa, bo nawet nasz Jurek nie ma takiego serwisu, jak Aiguille du Gouter, kiedy zaserwuje z samej góry Kuluaru. I tak, na początku też podchodziłem do tego sceptycznie, ale mój sceptycyzm rozwiał fakt, że po południu ciężko jest znaleźć wolne 5 minut, żeby coś nie leciało. Na szczęście w drodze do góry, pokonywaliśmy Kuluar w środku nocy, ok. 3-4 rano. Wszystko było więc idealnie zmrożone. Przy zejściu z kolei – a i owszem, nabrałem pokory, wtedy przywitał nas wariant znacznie bardziej niebezpieczny, czyli ten popołudniowy.
Droga powyżej Kuluaru jest dość wymagająca. Jest bardzo kręta, całkiem wypionowana i trzeba uważać gdzie się idzie. Czuć trochę powietrza, aczkolwiek jest to cały czas ścieżka, choć miejscami dość mizernie wydeptana. Dochodzimy w ten sposób do starego schroniska, tak zwanego „Old Gouter”, które jest bezpośrednio na grani. do nowego trzeba jeszcze się po niej przejść ok. 10 minut. Doszliśmy tam na 6 rano.
Gouter przywitał nas zarzyganymi kiblami, ludźmi śpiącymi tuż pod wieszakami na dziaby i rak oraz przeklinającymi mieszkańcami. No tragiczne miejsce. Jakbyśmy tutaj zaplanowali nocleg, to porażka. Nie dziwię się, że wszyscy narzekają na normalną drogę na Blanka, jeśli tutaj organizują sobie nocleg. Według mnie to beznadziejny pomysł. Trzeba wykrzesać trochę krzepy, rozbić namiot 600m niżej, w Tete Rousse, i atakować z tamtego miejsca. Ewentualnie ze schroniska w Tete Rousse. Może i nie spałem w Gouter, ale nie polecam tego miejsca. Może i stąd jest tylko kilometr przewyższenia na szczyt, ale powtarzam: Tete Rousse to lepszy pomysł.
Tak czy siak, pozwoliliśmy sobie na szybkiego batona i dalej w drogę. Nie było najmniejszego sensu tam zostawać. Od Gouter droga jest oczywista, cały czas szliśmy wydeptaną ścieżką w górę na Dome du Gouter. Żadnych szczelin, może trochę nachylenia, ale nie ma się czego bać.
Z drugiej strony zaczynało trochę wiać. Nie ma co się dziwić, bo niedługo po wyjściu ze schroniska przekraczamy magiczną granicę 4k. Dome du Gouter jest na 4300, potem ze 100m się schodzi, potem znów wchodzi do Vallota, po raz kolejny na 4300. Im wyżej wchodziliśmy, tym bardziej wiało. Z każdym krokiem było to coraz bardziej dokuczliwe, taki wiatr bardzo mocno wyziębia, nawet jak się ma Gore Tex. Każdy postój jeszcze bardziej wyziębia, człowiek musi iść żeby nie marznąć. Do jasnej pogody, woda w rurze bukłaka mi zamarzła, wiec nie moglem pić i musiałem te kilka litrów nosić bez wykorzystania. Gdzieś po drodze głowa zaczyna boleć z powodu wysokości. Trochę zawrotów.
Tutaj zaczynaliśmy mieć wątpliwości. Z takimi też doszliśmy do Vallota, który okazał się niemal przepelniony, bo kilkanaście zespołów też miało dość tego wiatru.
Vallot, ostatni schron ratunkowy na 4300, chyba jedna z najwyżej położonych budowli w Europie, to w zasadzie blaszana buda, w której nie ma nawet miejsca do siedzenia. Jest pełno kawałków po foliach ratunkowych, które są porozrywane po nagłym kontakcie z rakami, w których wszyscy wychodzą do środka bez pardonu. Są ze dwa okienka, żeby widzieć co się dzieje na zewnątrz. Jest toaleta w środku – na szczęście w oddzielnym pokoiku. Tym razem była zamknięta na klucz. Ale bez obaw – jest jeszcze jedna w drugim budynku, ku uldze osób przebywających we właściwym schronie.
W Vallocie nie można planować noclegów. Ma on służyć wyłącznie celom ratunkowym, w sytuacjach krytycznych. No, tym razem jednak dwie osoby sobie spały w śpiwórach, gotowały obiad na palniku i suszyły buty. Jakoś wątpię czy rzeczywiście nie planowały tego noclegu…
Vallot był tym razem przepełniony. Było że 20-25 osób, z których co najmniej połowa czuła się fatalnie. Wzrok niektórych był tak błędny, że wydawało się ze zaraz padną. Ja z resztą nie czułem się lepiej. Wskaznik SpO2 wskazywał tylko 83%. W Tete Rousse było jeszcze 89%. Na szczęście ktoś z jakiegoś innego polskiego zespołu zaproponował Diuramid. Łyknąłem od razu i słuchałem uważnie, kiedy kolega tłumaczył ze muszę dużo pić i dużo chodzić do łazienki po zażyciu. Wtedy ten ból w głowie stopniowo zostanie załagodzony. I rzeczywiście było lepiej. Głowa mniej bolała.
Dochodząc do Vallota cały czas mieliśmy w pamięci, że może się to skończyć zejściem – gdybyśmy potraktowali ten dzień jako rekonesans, aklimatyzacja. Była godzina 9 rano. Niby dzień się dopiero zaczynał, ale ten wiatr był zniechęcający. Z innej strony szczyt był niesamowicie blisko. Poczekaliśmy 2 godziny. Ktoś powiedział, że po 12 ma wiać dużo lżej. Diuramid zadziałał. No kurcze – spróbujmy.
Wyszliśmy koło 11. Wciąż mocno wiało, ale przez te 2 godziny dobrze odpoczęliśmy. Zjedliśmy, wypiliśmy. Czuliśmy się dobrze. Teoretycznie stąd na szczyt to 2 godziny.
Szliśmy wolno, ale z czasem rzeczywiście wiatr był coraz slabszy. Napieraliśmy, powoli, ale do przodu. Gdzieś po drodze doszliśmy do wyeksponowanej grani. Tam to znowu zaczęło wiać, ale w tym miejscu to już nic Ciebie nie osłoni przed wiatrem. Gdzieś po drodze przeskakiwaliśmy nad jakąś szczeliną. Gdzieś mijaliśmy spore nawisy. Na szczęście ścieżką była dobrze wydeptana.
Dla mnie najgorsze były ostatnie metry. Czułem brak aklimatyzacji. To prawda co mówią w takich sytuacjach, że każdy krok przypłaca się jednym oddechem. Co parę metrów aż chciało się stanąć, żeby odsapnąć. Jakoś w końcu doszliśmy, na szczycie zameldowaliśmy się chwilę po 13, czyli zgodnie z obliczeniami – 2 godziny od wyjścia z Vallota. Szczyt jest dość rozległy. Jest sporo miejsca i widoki są naprawdę imponujące. Jest na co popatrzeć, zwłaszcza, jak rozpoznasz inne wierzchołki wokół. Są i te najbardziej charakterystyczne jak Monte Rosa czy Matterhorn, chociaż od tych mniej atrakcyjnych stron. Jedno jest zdecydowanie pewne – nie ma żadnego punktu powyżej znikającej linii horyzontu wszędzie dookoła. Nie ma się absolutnie żadnych wątpliwości, że to jest najwyższy szczyt w okolicy.
Dla niektórych ekip godzina 13 to bardzo późno. Czasem wychodzi się o 1-2 z Gouter, ale wtedy zazwyczaj schodzisz do samego dołu tego dnia. Z kolei dla tych, którzy planowali nocleg w Gouter przy zejściu, to może być nawet całkiem wczesna pora. My planowaliśmy nocleg w Tete Rousse przy zejściu i dla nas było to optymalne, bo udało się tam zejść na 19. Jedynym problemem był ten Kuluar, bo przekraczaliśmy go jakoś w okolicy 18-19, a o tej porze jest tam gęsto od kamieni.
Przyznam szczerze, że po zejściu do Tete Rousse byłem zmęczony jak nigdy. Spragniony, głodny, nogi mi odpadały. Całe zejście byłem skupiony na schodzeniu – uważałem, żeby się nie potknąć, poślizgnąć. I udało mi się, nawet na tym trudnym zejściu od Gouter do Kuluaru. Z kolei po przejściu Kuluaru uznałem, że już kijki nie będą potrzebne, schowałem je więc do plecaka. No i idąc ten ostatni kawałek, na tym maleńkim lodowcu Tete Russe – poślizgnąłem się i wyłożyłem jak długi. To była już ostateczna oznaka zmęczenia. Dlatego też po dotarciu do namiotu, zjedliśmy na szybko jakiegoś ljofa i zapadliśmy w długi sen…
Spaliśmy ze 12 godzin. Następnego dnia rano nie mieliśmy przewidzianych żadnych aktywności poza spokojnym zejściem na dół. Nie spieszyliśmy się, zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy się. Pożegnaliśmy się z ostatnimi śniegami i lekki spacer w dół na zupełnym luzie. Mimo to zeszliśmy ten kawałek chyba dwa razy szybciej.
Cały czas trzymam się kurczowo zdania, że atakując Blanka z Tete Rousse, cała wyprawa robi się dużo ciekawsza niż klasyczne ataki z Gouter. Wszystkim polecam tą drogę. Jest długa i wyczerpująca, zwłaszcza, jak brakuje aklimatyzacji, jest to wyzwanie. Niektórzy nazywają to spacerem, ale tutaj trudności nie są techniczne i nikt nie mówił, że takowe będą. Trudnością jest wytrzymanie tempa z wejściem całkiem wysoko w górę jak na europejskie standardy. No i rzecz jasna, podpisuję się pod wszystkimi innymi ekipami, które jadą najpierw na Gran Paradiso na aklimatyzację. Zdecydowanie się przyda. Myśmy niestety zrobili to w odwrotną stronę… Ale to z uwagi na priorytet – którym był Blank – no i słoneczną pogodę, która zechciała się utrzymać prze z kolejne 2 dni.