Gran Paradiso ma to szczęście, że jest blisko Blanka. Ot, z Chamonix wystarczy przebić się na drugą stronę masywu – jest na to tunel – i w zasadzie jesteśmy już w Dolinie Aosty u wlotu do jednej z jej części – Doliny Valsawarenche. Tam znajduje się miasteczko Pont, w którym zdecydowana większość mieszkańców to przyjezdni na tutejszym campingu. Lokalnych w zasadnie nie ma. Pont to tylko kilka budynków, z czego chyba ze dwa są zamieszkałe…
Są jeszcze inne campingi, ale to ten w Pont jest najdalej wysuniętym w głąb doliny. To stąd wyrusza większość ekip w kierunku jedynego czterotysięcznika w okolicy – Gran Paradiso. Tutaj jeszcze można wypić dobre, włoskie espresso z rana, kupić na pamiątkę ser wyrabiany w tej samej dolinie, zjeść dobrą, włoską pizzę po udanym ataku i poznać kogoś interesującego.
Nasza przygoda na Gran Paradiso zaczęła się dość niespodziewanie. Jeszcze wczoraj razem z Maćkiem staliśmy na szczycie Mount Blanc, a następnego dnia wieczorem byliśmy już w Pont na campingu. Prawda jest taka, że po prostu nam się udało – i całkiem mocno poszczęściło. Planowaliśmy zdobyć Blanka i mieliśmy na to przeznaczone około tygodnia czasu na miejscu. Udało nam się to zrobić w zasadzie dwa dni po przyjeździe do Chamonix, a aklimatyzacją była jedynie noc w Tete Rousse. Nie powinien to być najlepszy przykład, ale… no weszliśmy na szczyt, warunki były w porządku, pozwalały na wejście. Nasze samopoczucie – było ok, nasze odczuwanie wysokości – coś się zaczynało dziać w Vallocie, ale to już całkiem blisko szczytu…
Wracając do Gran Paradiso – stwierdziliśmy po prostu, że mamy jeszcze zapas dni na jakiś inny 4k. W okolicy jest ich pełno, ale to o Gran Paradiso sporo się słyszało, o tym, że okolica jest całkiem spoko, że to taki samodzielny szczyt, że takie ładne widoki. No i łatwo. Nie chcieliśmy nic, co mógłby ktoś nazwać trudnym, bo coś jednak czuliśmy w nogach po szybkim ataku na Blanka.
Dojechaliśmy na wieczór. Rozbiliśmy namiot jakoś po nocy. Nie było parcia na jakiąś himalajską pobudkę, bo zaplanowaliśmy wejście na luzie – z przystankiem w schronisku Vittorio Emanuele. Zadzwoniliśmy, okazało się, że są miejsca, zarezerwowaliśmy. Stwierdziliśmy, że fajnie, to się ucieszyliśmy.
Wstaliśmy rano na jeszcze większym luzie, bo do jakiejś 15 odpoczywaliśmy w Poncie. Wyliczyliśmy, że to będzie pora w sam raz na wyjście do Vittorio Emanuele, aby trafić dokładnie na obiadokolację wieczorem – bez żadnej spinki. Tak też zrobiliśmy i od tego momentu można powiedzieć, że zaczęło się wejście.
Od razu można było poczuć zmianę klimatu. Początek trasy na Mount Blanc był zupełnie inny, wyjście z Les Houches wyglądało zupełnie inaczej. Tutaj te góry mają zupełnie inny charakter. Ich budowa jest zupełnie inna, wyjście z doliny jest dość strome, ale łatwe. Las sosnowy w niższych partach jest przepiękny.
Po wejściu na próg doliny, teren trochę się wypłaszcza – ale tylko trochę, dalej wchodzimy wyżej. W ogóle jest już całkiem wysoko, bo około 2 – 2,5k i jest bardziej zielono niż u Francuzów od strony Chamonix. Tylko trochę bardziej na południe zawędrowaliśmy, a już czuć zmianę klimatu w powietrzu. Idąc coraz wyżej i wyżej zaczynało się to przełamywać i gdy osiągnęliśmy Rifugio Vittorio Emanuele na 2700m, to z lasów zostały tylko małe kępy trawy. Pont jest na wysokości 1900, i te 800m przechodzi się zaskakująco szybko, wystarczą nieco ponad 2 godziny. Szlak nie przedstawia żadnych, ale to żadnych trudności. Wybiera się na niego sporo turystów, z zamiarem wyłącznie hike’u do schroniska, bez żadnych czterotysięcznych ambicji.
Vittorio Emanuele wyrasta nagle – wielka, blaszana beczka. Spod schroniska nie widać szczytu Gran Paradiso – jest zasłonięty. Normalna droga obchodzi właśnie tą rozległą grań, opadającą ze szczytu Becca di Montcorve, który później też łączy się z głównym wierzchołkiem Gran Paradiso. Idzie się głównie lodowcem, a wchodzi sie na niego dość szybko – ale o tym zaraz. Celem na dzisiaj było tylko dojście do schroniska na obiad, który okazał się całkiem zjadliwy.
W schronisku spotkaliśmy Polaków, którzy akurat schodzili i mieli podobny plan jak my, tyle, że w odwrotnej – I według wielu – poprawnej kolejności. Najpierw zrobili aklimatyzację na Gran Paradiso, a teraz planowali atak na Mont Blanc. Było generalnie sporo osób – w zasadzie większość miejsc była pozajmowana, zostały dla nas jedynie miejsca na poddaszu, gdzie było tak nisko, że nie dało się nawet wyprostować. Obiad był, jak już wspomniałem, zjadliwy, ale nie należy się spodziewać jakichś wielkich fajerwerków, czy prawdziwej, włoskiej pizzy. Zaserwowali raczej jakąś pieczeń z sosem. Śniadanie – to o 4 rano – było z kolei fatalne. No nie można wyobrazić sobie gorszego startu na czterotysięcznik. Ograniczyło się do jakiegoś starszego chleba, pudełeczka miodu, pudełeczka masła i pudełeczka dżemu. I to wszystko, nawet płatków nie dali. Herbaty w sumie też nie. Była za to kawa, którą trzeba było pić z misek do musli. No dziwne śniadanie… Ja rozumiem, że tutaj we Francji i Włoszech jada się zazwyczaj na słodko, ale no nie każdy jest do tego przyzwyczajony – zwłaszcza przed takim dużym wysiłkiem.
Start jest oficjalnie o 4 rano, bo o tej porze serwują śniadanie. Tak na prawdę nie ma jakiegoś strasznego parcia, jeśli ktoś chce, to może i wcześniej wyruszyć, ale tak na prawdę nie ma to sensu, ponieważ całkiem szybko można wejść całkiem wysoko. Wyjście o czwartej daje spokojną możliwość dojścia w wyższe, zimniejsze parte góry tuż po świcie, a na sam szczyt w świetle dnia. Wyjście odbywa sie w nocy i znalezienie ścieżki pośród ciemności może wywołać trochę problemów, bo jest kilka wariantów, którymi można pójść. Generalnie należy najpierw trzymać się strumyka, a później, za zakrętem, zboczyć delikatnie w lewo. My trafiliśmy na kilka ekip z przodu i z tyłu, a dzięki temu nie mieliśmy żadnych problemów nawigacyjnych.
Tuż przed świtem doszliśmy do lodowca. Akurat zdjąłem czołówkę podczas zakładania raków. Na lodowcu z kolei było dość stromo, ale bez niespodzianek. Lód był twardy i mocny, niewiele było szczelin, niewiele samego śniegu, który miałby jakiekolwiek szczeliny przysypać. Wszystko generalnie było widać, calą ścieżkę – i to nie tylko po ekipach idących przed nami, ale też tych, które zdobywały Gran Paradiso wczoraj, przedwczoraj i jeszcze pewnie tydzień temu. Wyobrażam sobie, że przy świeżym opadzie śniegu i mglistych warunkach pogodowych, przejście przez lodowiec mogłoby wywołać jakieś dreszcze emocji. Mieliśmy znów więcej szczęścia.
Po drodze można znaleźć kilka wypłaszczeń i kilka stromizn, ale wydaje mi się, że kijki wystarczą na całą trasę. Ja z kolei zakładając raki, wziąłem czekan ze względu na te stromizny i to był chyba dobry wybór – chociaż nie poparty żadnymi niebezpiecznymi sytuacjami.
Gdy zrobiło się jaśniej, zaczął roztaczać się zacny widok dookoła. Tutaj kazdy sobie przypomina, że Gran Paradiso jest samodzielnym masywem i inne czterotysięczniki są od niego oddalone. To widać. Przed nami szczyt, gdzieś w tle obok można było dostrzeć śnieżnobiały masyw Mont Blanc.
Generalnie na całej trasie było sporo ekip, ale nie miało to znaczenia – każdy szedł własnym tempem, nie było z tym problemu. Problemem jest ta malutka skalna grań tuż pod szczytem, tuż pod Madonną. Ten kawałek jest powyżej magicznej liczby 4000m i jest dość eksponowany. Sporo osób przypina się tam do dwóch ekspresów, niektórzy wręcz zakładają pełną asekurację. Tam zaczynają się tworzyc kolejki. Kolejki – normalna sprawa, dla nas, wychowanych w Tatrach. Gorzej niestety, że spotkaliśmy się z przewodnikiem, który wraz ze swoimi klientami wbił się w kolejkę. Było to o tyle niebezpieczne, że szturchał przy tym Maćka, stojącego na jakiejś wąskiej półce skalnej. No i doszło do jakiejś niemiłej wymiany zdań i puściliśmy go, niech biegnie, na tej wysokości to go nie wychowamy.
Szczyt jest mały. Widok bezbłędny, widać gdzieś za granią Monte Rosę i Matterhorna. Madonna nad wszystkimi czuwa. Szczególnie zaskakujący jest widok na południe, tam gdzie znajduje się to urwisko – myśmy trafili akurat na może chmur.
Podczas zejścia spotkaliśmy jeszcze raz tego przykrasa – przewodnika. Ściągaliśmy akurat raki – każdy się tam zatrzymywał na granicy lodowca. Tam się nam trochę ulało, wdaliśmy się w dyskusję z „przewodnikiem”. Krótko mówiąc, zjechaliśmy go za to całe zachowanie pod szczytem, ale piłeczka została odbita. Przewodnik uważał, że szybsze zespoły powinny iść przodem, a jak ktoś zostaje w tyle, to niech zostaje i puszcza innych. Myśmy obstwiali przy swoim, że nie można szturchać ludzi jak stoją na wąskich półkach skalnych.
Schodziliśmy obok siebie, w totalnej ciszy. Cały mój humor poszedł w piach, zawiodłem się, ze spotkałem sie z takim zachowaniem w Alpach.
Gdy doszliśmy do Vittorio Emanuele, zrobiliśmy małą przerwę. Wtedy podszedł ten sam przewodnik i wręczył nam po piwie i powiedział po polsku, że „jeśli uważamy, że przez niego było niebezpiecznie, to przepraszam”. Wtedy mój stosunek do Gabriela zmienił się o 180. Wtedy też poznaliśmy się I zamieniliśmy kilka przyjazdnych słów. Zupełnie sie tego nie spodziewałem i podczas zejścia utwierdziłem się w przekonaniu, że to przypadek stracony. Cieszę się z tego jak wyszło, bo udowodniło mi to, że jednak w Alpach wspinają się ludzie na poziomie. Dalej mogę powiedzieć, że nie spotkałem tak nikogo zarozumiałego, że różnicę zdań da się przegadać.
W takich dość dziwnych, ale w dalszym ciągu pozytywnych nastrojach, zeszliśmy na dół.
Porównując inne czterotysięczniki, zwłaszcza te, na których byłem, to było całkiem lekko, spokojnie i przyjemnie. Niestety, w mojej sytuacji nie jest to chyba najtrafniejsze porównianie. Gran Paradiso to mój czwarty czterotysięcznik. Pierwszy był Dufourspitze, drugi Matterhorn. Następnie trzecim był Mont Blanc. Niektórzy by powiedzieli, że zacząłem od tych trudniejszych szczytów, mimo, że każdy z nich szedłem drogą normalną – czy też klasyczną – co w obu przypadkach znaczy najłatwiejszą. W tym porównaniu – stwierdzam subiektywnie, że Gran Paradiso jest rzeczywiście najłatwiejszy.
Powinienem już kończyć, bo ta relacja jest przydługa, ale muszę wspomnieć jeszcze o jednej osobie, którą poznaliśmy zupełnym przypadkiem. Był to niejaki Fabian, który wszedł do Restauracji w Pont, kiedy zamawialismy naszą zwycieską pizzę. Skończyły się wolne miejsca i traf chciał, żeby zapytał się akurat nas, czy obok jest wolne.
Fabian przyjechał sam z zamiarem szybkiego wejścia na Gran Paradiso. Jak zapytaliśmy – „jak szybkiego?” – powiedział, że następnego dnia o 9 rano chce być z powrotem na miejscu. Spojrzeliśmy na zegarki – to mniej więcej za 11-12 godzin. A Fabian zasiadał właśnie do pizzy. Spytaliśmy go „o której chce wstać?” – powiedział, że jakoś o 1 w nocy. No w zasadzie… to realne, ale… „Z kim chcesz tam iść?” No, samemu.
W tym momencie powiedział, że nie ma też namiotu – tylko płachtę biwakową, a jak szefowie campingu się o tym dowiedzieli, to powiedzieli, że skasują go tylko 3€, jak za sam prysznic, bo nie mają serca kasować więcej, kiedy nawet dachu nad głową nie dają.
I to już nas zupełnie zamurowało. Fabian był całkiem odważnym ziomkiem. Resztę wieczoru spędziliśmy na miłych rozmowach o wszystkim i niczym, ze szczególnym uwzględnieniem gór. Okazało się, że Fabian jest synem przewodnika, mieszka gdzieś w Bawarii na samym południu i góry ma w zasadzie w ogródku pod domem. W nich się wychował, pod czujnym okiem ojca, który jak się okazało, powiedział, że „Gran Paradiso jest tak łatwe, że wbiegniesz tam samemu i zdążysz zejść przed śniadaniem”.
Życzyłem mu takiego udanego wejścia z całego serca, ale sam miałem pewne wątpliwości. Powiedziałem mu to, no i zaproponował, żebyśmy wymienili się numerami, to się zdzwonimy, jak będzie schodził. Plan mój i Maćka był dość prosty, następnego dnia rano byliśmy umówieni z ziomkiem na blablacar na podróż z powrotem po Polski. Musieliśmy wyjechać około 9 z Pontu, żeby zdążyć. A to było dokładnie wtedy, kiedy Fabian miał wrócić. W takich okolicznościach życzyliśmy sobie dobrej nocy.
Ostatni raz widziałem Fabiana jak grzebał się w swojej płachcie biwakowej gdzieś na campingu. Zaczynało padać i przez to zrobiło mi się trochę chłopaka żal. Z drugiej strony, myśmy już skończyli z górami na ten wyjazd, a on gotował się do całkiem fajnego wyzwania. Tutaj pojawiło się trochę zazdrości.
Gdy wstaliśmy, Fabiana oczywiście nie było, jego miejsce puste. Spakowaliśmy się, zebraliśmy, wszystko zgodnie z planem. Na chwilę przed 9.00 ustawiliśmy się w samochodzie przed bramą. No i chwila konsternacji. Zdąży? Czy wszystko ok?
Fabian nie pojawiał się. Na szczęście nie na darmo żyjemy w XXI wieku i mamy telefony. A że jeszcze pomyśleliśmy o tym, żeby się nimi wymienić, to dzwonię. No i mówi, że już schodzi, już jest niedaleko. Za jakieś 15-30 minut powinien być z powrotem. No i tym nas zastrzelił. Skubany niewiele się pomylił w wyliczeniach. Niestety, nie mieliśmy tyle czasu, żeby go przywitać, musieliśmy niestety lecieć, ale wszelkie uprzejmości zostały wymienione telefonicznie. A szkoda, teraz z perspektywy czasu myślę, że mogliśmy tą chwilę zaczekać. Oj, ziomek z blabla najwyżej ocenę by mi obniżył.
Tak czy siak, Fabian mi zaimponował, zarówno fajnie zrealizowanym wyzwaniem i przyjacielską postawą na kolacji. Jakiś tam kontakt pozostał, ale z miłą chęcią mógłbym się z nim spotkać gdzieś na górskim szlaku.
Takim pozytywnym akcentem zakończyliśmy wyjazd w Alpy. Ciekawe, że najbardziej interesujące rzeczy działy się na górze, której nawet nie planowaliśmy odwiedzać. Mount Blanc został, brutalnie mówiąc załatwiony, ale dużo większy uśmiech wywołały przygody na Gran Paradiso. I to właśnie tą górę będę wspominał częściej.